Najłatwiej jest dzisiaj czuć zaskoczenie. Polska rzeczywistość polityczna pokazała, że zamach majowy może odbyć się bez jednego wystrzału, a wybory po prostu mogą się nie odbyć. Prawo, porządek czy odpowiedzialność muszą ustąpić woli politycznej – niczym niegdyś woli politycznej ustąpić miały nurty zawracanych rzek. Dotarliśmy do momentu w naszej historii, w którym – bez cienia zażenowania – najważniejsi politycy kpią z obowiązku przestrzegania prawa i obnoszą się z traktowaniem państwa jako łupu. Demokracja to nie tylko instytucje i procedury, ale i mentalność, a dzisiejsze elity władzy reprezentują mentalność bantustanów.
Wcześniej można było mieć złudzenia, ale ostatnie kilka tygodnie było smutnym dowodem na to, że polska kultura polityczna jest zwyczajnie niedemokratyczna i antyobywatelska. Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości, czy Polska jest państwem prawa, to dzisiaj powinien znać odpowiedź – nasza demokracja jest wadliwa i nie wytrzymała presji kryzysu. Ale przerażające jest dopiero to, że większości społeczeństwa to w ogóle nie przeszkadza, a znaczna jego część jest wręcz rozradowana, że ich ulubieńcy są tak silni, że mogą wybierać, jaki zasad chcą, a jakich nie chcą przestrzegać.
Może nie potrzebujemy ani demokracji, ani praworządności, skoro godzimy się na taką arbitralność? Może wybory po prostu mogą się nie odbywać, a nam po prostu odpowiada mentalność bantustanu? Przecież tak Prawo i Sprawiedliwość, jak i Andrzej Duda cieszą się niesłabnącą popularnością, a na horyzoncie nie widać sprzeciwu wobec bezprawia, jedynie śmiech bezsilności.
Jutro pocieszy nas bogata porcja nowych memów. Pojutrze przywykniemy do tej sytuacji, tak jak nauczyliśmy się żyć z upartyjnionym Trybunałem Konstytucyjnym, reformą sądownictwa, propagandą telewizji publicznej czy politycznymi nominatami w spółkach skarbu państwa i na każdym szczeblu państwowej administracji. Za kilka tygodni znowu będziemy się cieszyć, że komuś w klubie PiS pomylił się guzik w czasie jakiegoś głosowania.
Niestety, oznacza to, że jako demokracja ponosimy okrutną porażkę, ponieważ nie wypracowaliśmy mechanizmów, które mogłyby ochronić system polityczny w sytuacji kryzysowej. Zawiodła nas klasa polityczna, zawiodły nas instytucje, zawiodły nas procedury i – koniec końców – zawiodła nas Konstytucja, która okazała się bezsilna wobec woli politycznej parlamentarnej większości. I ta ostatnia porażka martwi mnie najbardziej, bo i najgorzej świadczy o naszej kulturze politycznej.
Dla prawników konstytucja jest przede wszystkim źródłem prawa, lecz dla mnie jako badacza komunikacji ma znaczenie jako mit założycielski wspólnoty politycznej, a także jako nasza własna opowieść o nas samych i państwie, które tworzymy. Z tej perspektywy widać lepiej, w jak trudnej sytuacji się znaleźliśmy jako naród. Konstytucja stała się bowiem jedynie pustym sloganem, za którym nie kryją się wspólne wartości – jedni cieszą się z legalizacji bezprawia, drudzy czują bezsilność, bo ich argumenty okazały się być bezzębne. Jeśli ktoś uważa, że silna władza jest lepsza od władzy praworządnej, to raczej nie wzruszą go argumenty o braku szacunku do konstytucji.
Nasza demokracja jest wadliwa jako narracja, ponieważ pozwoliła na to, że państwo traktowane jest w niej jako łup, a posiadanie władzy staje się celem nadrzędnym. Konstytucja nie jest czymś, co jednoczy Polaków wokół wspólnych wartości i zadań, ale czymś, co dzieli w interpretacjach. Nie jest możliwym zbudowanie w takich warunkach wspólnoty, zwłaszcza, gdy nikt nie chce ustąpić ani o krok ze swoich pozycji. Jeśli dzisiaj zgadzamy się, że wybory po prostu mogą się nie odbyć, to jutro możemy zgodzić się na wszystko inne, ponieważ wszystkie inne zasady konstytucyjne stają się równie płynne. Jaki jest sens prawa, skoro w ogóle nie trzeba go przestrzegać?
Podziel się: