dr Maciej Pichlak, adiunkt w Katedrze Teorii i Filozofii Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego

dr Maciej Pichlak, adiunkt w Katedrze Teorii i Filozofii Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego

  • Stwierdzenie przez Sąd Najwyższy nieważności wyboru Prezydenta jest najbardziej sensownym rozwiązaniem ustrojowego bałaganu, który zafundował nam obóz rządzący. Poszukiwanie takich rozwiązań to obywatelski obowiązek prawników.
  • Prawodawca zarówno na poziomie konstytucyjnym, jak i ustawowym rozróżnia między „wyborem” a „wyborami”, czyni to jednak w sposób niespójny, w którym trudno doszukać się racjonalności językowej.
  • Kompleksowa wykładnia konstytucji prowadzi do wniosku, że kompetencja Sądu Najwyższego do stwierdzenia  ważności wyboru Prezydenta aktualizuje się w momencie rozpoczęcia procedury wyborczej postanowieniem Marszałka Sejmu.
  • Powinniśmy dzisiaj oczekiwać od Sądu Najwyższego kreatywności, która jednocześnie będzie spełniać rygory warsztatowo poprawnej interpretacji prawa.
  1. Taniec wujka na weselu – i co z niego wynika

Nie sposób się nudzić. Jeszcze kilka dni temu od Bałtyku do Tatr przetaczała się dyskusja, czy bojkotować wybory-zombie Jacka Sasina (argumentowałem wtedy, że należy raczej pytać, jak zatrzymać to szaleństwo). Chwilę później głosowanie zostało skasowane przez prezesów G. i K. przy kawie i ciasteczkach. Gdy napisałem pierwsze dwa akapity tego tekstu (po południu 9 maja) gruchnęła plotka, jakoby PiS dążył jednak do przeprowadzenia głosowania 23 maja. Aktualnie zaś (10 maja rano) porozumienie w obozie rządzącym zostało ocalone. To już nie rollercoaster, ale raczej taniec pijanego wujka na weselu o trzeciej nad ranem.

Zatrzymajmy się jednak przy porozumieniu dwóch szeregowych posłów i zastanówmy się nad niektórymi jego prawnymi konsekwencjami. Porozumienie to określane bywa w mediach jako „pakt Jarosławów”, wydaje mi się to jednak nazwą zbyt nobliwą, nadającą mu niezasłużony polor. Dlatego proponuję mówić o „geszefcie Jarków”. Wraz z tym geszeftem pojawia się cała lista nowych problemów politycznych i prawnych. Wśród tych ostatnich kapitalne miejsce zajmuje pytanie, czy Sąd Najwyższy może stwierdzić nieważność wyborów, skoro w niedzielę 10 maja nie doszło w ogóle do głosowania? Wbrew stanowisku prezentowanym przez sporą część środowiska prawniczego, zamierzam dowieść, że może.

W tym tekście skupiam się na argumentach natury prawnej. Najpierw wykazuję, że językowa wykładnia zarówno Konstytucji, jak i Kodeksu wyborczego nie prowadzi do jednoznacznych rezultatów, pozwalających rozstrzygnąć powyższy dylemat. Następnie dowodzę, że najmocniejsze racje stoją za taką wykładnią konstytucji, zgodnie z którą Sąd Najwyższy orzeka o skuteczności wyboru jako rezultatu złożonej procedury wyborczej, oceniając przy tym ważność wszystkich elementów składowych tej procedury. W drugiej części tych rozważań, które, mam nadzieję, będą wkrótce mogły ukazać się na tych samych lamach, wskazuję, dlaczego rozważany tu problem jest tak ważny, a zaproponowana wykładnia Konstytucji tak potrzebna. W skrócie: uważam, że stwierdzenie przez Sąd Najwyższy nieważności wyboru Prezydenta jest najbardziej sensownym rozwiązaniem ustrojowego bałaganu, który zafundował nam obóz rządzący. A poszukiwanie takiego, prawnie dopuszczalnego i politycznie konstruktywnego wyjścia jest naszym, prawników, obywatelskim obowiązkiem.

W pełni zgadzam się w tym miejscu z Maciejem Pachem, gdy zarzuca prawnikom nieznośną tendencję do abstrahowania od społecznego kontekstu tworzenia, interpretowania i stosowania prawa. Ja również ze zdziwieniem i smutkiem obserwuję postawy niektórych, skądinąd wybitnych, autorytetów prawniczych, którzy w aktualnych dyskusjach uznają, że programowo nie powinny interesować ich społeczne czy polityczne konsekwencje ich rozważań, a za jedyne interesujące i godne ich uwagi kwestie uznają to, czy dane słówko pisze się przez u zwykłe („wyboru”), czy zamknięte („wyborów”).

Odmiennie jednak niż Maciej Pach twierdzę, że troska o dobro wspólne nie wymaga od nas w obecnej sytuacji rezygnowania z warsztatowo poprawnej wykładni Konstytucji. Jak bowiem będę dowodził, to właśnie wykładnia zgodna z kanonami sztuki prawniczej prowadzi do wniosku, że Sąd Najwyższy może i powinien rozstrzygnąć w sprawie ważności tych dziwnych wyborów. Trzymając się metafory zaproponowanej przez Ewę Łętowską, na prawniczym fortepianie wcale nie potrzebujemy fałszować.

Muszę tu dodać dwa zastrzeżenia. Po pierwsze, nie podejmuję tu zupełnie problemu, jakim jest status osób powołanych na stanowisko sędziego w Izbie Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. To, jak wiadomo, kolejna rafa – nie podejmuję się rozstrzygać, jak można ją bezpiecznie ominąć. Po drugie, nie jestem konstytucjonalistą, ani tym bardziej specjalistą od prawa wyborczego, tylko prostym teoretykiem prawa. Na omawiane tu kwestie patrzę więc nieco „z boku”, być może pomijając przy tym jakieś powszechnie akceptowane ustalenia doktryny prawa konstytucyjnego. Sądzę jednak, że taki zewnętrzny głos w tej sprawie również jest przydatny, pozwalając wyjść poza utarte schematy interpretacyjne.

Ponieważ dalsze uwagi mogą być interesujące głównie dla uczonych kauzyperdów – a portal Konstytucyjny.pl szczęśliwie czytują nie tylko prawnicy – w podsumowaniu zbieram najważniejsze wnioski z nich płynące.

  1. Językowa żonglerka prawodawcy

Najpierw krótko o istocie kontrowersji, związanej z brzmieniem art. 129 ust. 1 Konstytucji RP. Przewiduje on, że „Ważność wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej stwierdza Sąd Najwyższy”. Pojawiły się w debacie doktrynalnej i publicznej głosy, że z racji braku głosowania 10 maja w ogóle do „wyboru” Prezydenta nie dojdzie, zatem SN nie będzie mógł orzec w przedmiocie jego ważności. Nie można stwierdzać (nie)ważności czegoś, co nie istnieje, a wybór nie zaistniał, więc SN nie będzie mógł orzec merytorycznie w tej sprawie – takie jest clou tego argumentu. Jego zwolennicy wspierają się m.in. rozróżnieniem „wyboru” w liczbie pojedynczej (uznając wybór za jednorazowy akt i utożsamiając go, jak się zdaje, z głosowaniem) od „wyborów”, o których mówią inne przepisy konstytucji (np. art. 128 ust. 2: „Wybory Prezydenta Rzeczypospolitej zarządza Marszałek Sejmu…” etc.).

W pierwszej chwili, gdy zetknąłem się z taką argumentacją, uznałem ją za semantyczne aptekarstwo, ignorujące aksjologię Konstytucji. Pod wpływem dokładniejszej lektury ustawy zasadniczej, a także Kodeksu wyborczego, zmieniłem jednak nieco zdanie: Nieważne, jak drobiazgowo i szczególarsko będziemy rozbierać w tym wypadku obowiązujące przepisy, i tak nie pozwoli to na sensowne odróżnienie „wyborów” od „wyboru”. Żeby tę dystynkcję obronić, musimy wyjść poza wykładnię czysto językową.

Parafrazując słowa Brunona Schulza o poezji, można powiedzieć, że prawo to tyle, co „krótkie spięcia sensu między słowami”(1). Spróbujmy zatem wyczytać ten sens ze słów zapisanych ręką prawodawcy.

Konstytucja w rozdziale V, a w ślad za nią Kodeks wyborczy (dalej: KWyb), posługuje się co najmniej trzema terminami ważnymi dla niniejszych rozważań. Są to: „wybory”, „wybór” oraz „głosowanie”. Przy czym dokładna lektura tych dwóch aktów nakazuje stwierdzić, że prawodawca w obu wypadkach żongluje interesującymi nas terminami z dużą swobodą, w której trudno doszukać się racjonalności. Z jednej strony, znaczna część przepisów wyraźnie odróżnia od siebie wybory i głosowanie, sugerując, że wybory należy traktować jako złożoną całość, zaś głosowanie jest jednym z elementów tej całości. (Tak np. art. 127 ust. 1 Konstytucji: „Prezydent Rzeczypospolitej jest wybierany przez Naród w wyborach powszechnych, równych, bezpośrednich i w głosowaniu tajnym.”; art. 291 § 1 KWyb: „Jeżeli w wyborach (…) żaden z kandydatów na Prezydenta Rzeczypospolitej nie uzyskał więcej niż połowy ważnie oddanych głosów, czternastego dnia po pierwszym głosowaniu przeprowadza się ponowne głosowanie.” – wszystkie wyróżnienia kursywą w treści przepisów moje). W tym duchu przyjęło się w nauce prawa uznawać, że „wybory” oznaczają całokształt złożonej procedury wyborczej, inicjowanej postanowieniem Marszałka Sejmu w sprawie ich zarządzenia, osiągającej „kulminację” w akcie głosowania, a finalizowanej przez PKW obwieszczającą wynik wyborów. Z drugiej strony, ta sama Konstytucja stanowi, że „datę wyborów” wyznacza się „na dzień wolny od pracy” (art. 128 ust. 2) – tym razem ustrojodawcy chodzi zatem o wybory jako sam akt głosowania. (Podobnie w art. 4 KWyb, dotyczącym wszystkich wyborów, nie tylko prezydenckich: „Wybory odbywają się w dniu wolnym od pracy”). Tu „wybory” i „głosowanie” traktowane są właściwie zamiennie. Jednego z „najbarwniejszych” przykładów takiego podejścia dostarcza art. 313 KWyb: „Obwodowa komisja wyborcza ds. ustalenia wyników głosowania w obwodzie po ustaleniu wyników wyborów sporządza protokół głosowania w obwodzie w wyborach na Prezydenta Rzeczypospolitej i przekazuje go okręgowej komisji wyborczej”. Z przepisu tego wynika, że komisja, której zadaniem jest ustalenie wyników głosowania ustala wynik… wyborów, z czego to sporządza protokół… głosowania. Można jedynie zadumać się nad językową brawurą prawodawcy.

Dobrze, a co z najbardziej interesującym nas „wyborem”? Sprawa niestety ma się nie lepiej. Przywołam jedynie art. 13b KWyb: „Jeżeli w lokalu, w którym w okresie 5 lat poprzedzających dzień wyborów przeprowadzano głosowanie, w dniu wyboru nie przeprowadza się głosowania lub ma w nim siedzibę obwodowa komisja wyborcza właściwa dla obwodu głosowania o zmienionych granicach, w dniu wyborów wójt umieszcza w miejscu łatwo dostępnym przy wejściu do tego lokalu, informację komisarza wyborczego, umożliwiającą wyborcom dotarcie do właściwego lokalu wyborczego”. „Dzień wyborów” w tajemniczy sposób zmienia się tu w „dzień wyboru” i z powrotem, przy czym z treści przepisu jednoznacznie wynika, że chodzi tu wciąż o to samo pojęcie!

Można rzecz jasna argumentować, że to dość oczywista pomyłka redakcyjna, nie mająca wpływu na interpretację Konstytucji, ta ostatnia bowiem konsekwentnie odróżnia „wybory” od „wyboru”. Skoro więc według ustawy zasadniczej SN stwierdza ważność „wyboru”, to nie ocenia „wyborów” jako całości, a jedynie sam akt (zgodnie z dyrektywą zakazu wykładni synonimicznej). Akt w Polsce A.D. 2020 miejsca nie miał, ergo SN orzekać nie może. Wracamy do punktu wyjścia.

Ta linia interpretacyjna ignoruje jednak inne postanowienia Konstytucji – rzecz niedopuszczalna w wykładni ustawy zasadniczej, która powinna tworzyć spójną całość, pojedynczych przepisów nigdy nie powinno się więc odczytywać w oderwaniu od innych. Tymczasem w rozdziale IV, w którym w analogiczny sposób uregulowano wybory do Sejmu i Senatu, w art. 101 ust. 1 czytamy, że „Ważność wyborów do Sejmu i Senatu stwierdza Sąd Najwyższy”. Jakże to? W przypadku wyborów prezydenckich przeprowadza się wybory, a SN bada ważność wyboru (dwie różne rzeczy), a w parlamentarnych wybory się i przeprowadza, i orzeka o ich ważności (jedno i to samo)? Taka niekonsekwencja ustrojodawcy jest nie do pomyślenia. Wygląda więc na to, że przy wykładni interesujących nas postanowień Konstytucji stoimy przed następującym wyborem: albo złamiemy zakaz wykładni homonimicznej (uznając, że w rozdziale IV używa się terminu „wybory” w dwóch różnych znaczeniach), albo zakaz wykładni synonimicznej (i uznamy, że „wybory” i „wybór”, o których mowa w rozdziale V, to w istocie to samo). Tylko w ten sposób daje się ustawę zasadniczą interpretować w sposób spójny. Oba rozwiązania oznaczają jednak odejście od wykładni językowej, przy zastosowaniu wykładni systemowej lub funkcjonalnej.

Podsumujmy: Prawodawca zarówno na poziomie konstytucyjnym, jak i ustawowym posługuje się terminami „wybory”, „wybór” i „głosowanie”, czyni to jednak w sposób niespójny, utrudniając właściwą interpretację ich wzajemnych relacji. Dokonanie takiej interpretacji na poziomie czysto językowym jest właściwie niemożliwe. Niezbędne do tego okazują się metody wykładni systemowej i funkcjonalnej, nakazujące wziąć pod uwagę m.in. naczelne zasady i wartości konstytucyjne, a także przewidywane skutki dokonywanej wykładni.

  1. Trzy możliwe interpretacje „wyboru”

Do tej pory dowiodłem, jak sądzę, że relacje między interesującymi nas wyrażeniami można rozumieć na różne sposoby. W tym miejscu chciałbym wskazać i porównać ze sobą podstawowe możliwe rozstrzygnięcia w tej kwestii.

Z „głosowaniem” sprawa wydaje się względnie prosta. Jest z grubsza wiadome, że oznacza ono czynność konwencjonalną, dokonywaną w ściśle oznaczonym dniu, a polegającą na oddaniu głosu przez osoby uprawnione. Także w przypadku „wyborów” – mimo językowych trudności – konotacja i denotacja nie budzą większych kontrowersji. Jak już odnotowałem, zgodnie z przeważającym poglądem oznaczają one złożoną, rozciągniętą w czasie procedurę: całość czynności wyborczych. (Można jedynie zastanawiać się, czy obok tego pragmatycznego znaczenia wyborów Konstytucja nie posługuje się tym terminem także w znaczeniu apragmatycznym, tam, gdzie przewiduje stwierdzanie ważności wyborów do Sejmu i Senatu). Najwięcej kłopotów rodzi niewątpliwie nasz nieszczęsny „wybór”. Widzę tu trzy możliwości: wybór można albo (a) uznawać za jednorazowy akt i utożsamiać z jednym z elementów procedury wyborczej – tu naturalnym kandydatem jest głosowanie; albo (b) uznać za synonim wyborów, a dokładniej o taką ich odmianę, gdy wybiera się na jakieś stanowisko jedną osobę (jak w przypadku Prezydenta); albo (c) interpretować apragmatycznie, jako końcowy rezultat złożonego procesu, jakim są wybory. Każda z tych interpretacji ma swoje słabe strony. Spośród nich najmniej możliwa do zaakceptowania wydaje się jednak opcja (a). Zauważmy, że jest to jednocześnie jedyna interpretacja uzasadniająca stwierdzenie, że w przypadku braku głosowania wybór w ogóle nie zaistniał, co wyklucza możliwość rozstrzygnięcia przez Sąd Najwyższy.

Interpretacja (a) jest niedopuszczalna przede wszystkim z tego względu, że drastycznie ogranicza kognicję Sądu Najwyższego. Przy utożsamieniu wyboru z pojedynczym aktem, jakim jest głosowanie (lub którymkolwiek innym elementem procedury wyborczej), SN mógłby badać ważność wyłącznie tego jednego elementu, pozostawiając poza rozpoznaniem całą resztę procesu wyborczego. Hulaj dusza, piekła nie ma – wszystko w procesie wyborczym (zarządzenie wyborów, rejestrację kandydatów, kampanię wyborczą i in.) można by przeprowadzić niezgodnie z prawem, byle na koniec głosowanie odbyło się prawidłowo, a SN musiałby pozostać ślepy na te nieprawidłowości. Taka interpretacja jest też niezgodna z podstawową intuicją językową – stwierdzenie, że wybór jest jednym z elementów wyborów brzmi co najmniej dziwacznie. Nie mówiąc o tym, że w przypadku wyborów parlamentarnych prowadziłoby to do stwierdzenia, że elementem składowym wyborów są wybory.

Tych problemów unika interpretacja (b). Jeśli wybór to tyle co wybory (czyli cały złożony proces), tyle, że dotyczący pojedynczej osoby, to badaniu pod kątem ważności podlega cała procedura wyborcza. W takim wypadku nie można też twierdzić, że wybór nie zaistniał – istnieje, skoro podjęto pewne czynności konwencjonalne i faktyczne w ramach procedury wyboru. Ten wariant rodzi oczywiście wspomniane już wątpliwości związane z zakazem wykładni synonimicznej. Jak jednak pokazałem, każde inne rozwiązanie rodzi analogiczny kłopot z interpretacją przepisów regulujących wybory parlamentarne. Nie może więc być to argument rozstrzygający, a przedstawioną tu interpretację należy uznać za dopuszczalną.

Osobiście uważam jednak, że najsilniejsze racje przemawiają na rzecz wariantu (c), czyli uznania wyboru za końcowy rezultat całej procedury wyborczej. Ma ona nie tylko tę przewagę nad interpretacją zaprezentowaną w punkcie (b), że unika zarzutu naruszania zakazu synonimiczności, ale jest też bardziej zgodna z niektórymi innymi postanowieniami KWyb. Chodzi o te przepisy, które przewidują możliwość orzekania przez SN o „ważności wyboru posła” (odpowiednio, senatora, chodzi m.in. o art. 244 KWyb). Nie istnieje przecież „wybór posła” jako procedura wyborcza odrębna od wyborów do Sejmu; istnieje natomiast wybór posła jako rezultat procesu wyborów parlamentarnych. Argumentację tę wzmacnia jeszcze przepis art. 244 § 3 KWyb, zgodnie z którym w przypadku stwierdzenia nieważności wyboru posła, przeprowadza się ponowne wybory. Wyraźnie zatem wybór rozumiany jest tu na sposób apragmatyczny, jako skutek wyborów – i podobnie można interpretować postanowienia ustawy zasadniczej.

Również w przypadku tej interpretacji należy uznać, że kompetencja SN do stwierdzenia ważności wyboru aktualizuje się już w momencie wszczęcia procedury wyborczej. Innymi słowy, nawet niedokończenie procedury wyborów (jak ma to miejsce obecnie) nie wyłącza możliwości wydania orzeczenia przez SN. Skoro wybory zaistniały, należy ocenić „ważność” ich rezultatu, jakim jest wybór. Nawiasem mówiąc, nawet ewentualna „obstrukcja” ze strony PKW, w postaci nieogłoszenia wyników i niesporządzenia sprawozdania z wyborów, nie blokuje kompetencji (będącej zarazem obowiązkiem) SN do wydania orzeczenia w tej sprawie. Działania PKW w tym zakresie mają bowiem charakter techniczny i jako takie nie mogą wyłączać konstytucyjnych kompetencji innych organów.

Podstawowa wątpliwość związana z tą interpretacją jest taka, że sformułowanie „stwierdzenie ważności wyboru” musiałoby tu zostać potraktowane jako swoisty skrót myślowy: Wybór jako rezultat szczególnej procedury nie tyle jest ważny (lub nieważny), ale dochodzi do skutku lub nie, w zależności od ważności czynności, które mają do niego prowadzić. Precyzyjniej ustrojodawca powinien więc był powiedzieć o „stwierdzaniu skuteczności wyboru” przez SN. Nie sądzę, żeby była to jakaś zasadnicza przeszkoda dla przyjęcia tej interpretacji. Rozważając wszystkie za i przeciw, wydaje się ona najbardziej rozsądnym sposobem wykładni odpowiednich przepisów konstytucji. Gdyby jednak ktoś uznał to za wątpliwość dyskwalifikującą, wciąż pozostaje wariant (b). Tak czy inaczej, w obu wypadkach wniosek praktyczny jest ten sam: Sąd Najwyższy ma nie tylko uprawnienie, ale i obowiązek oceny ważności wyboru nawet w przypadku ułomnej i niepełnej procedury wyborczej.

  1. Wnioski

Na koniec obiecane podsumowanie przedstawionej tu argumentacji. Jak wykazałem, „wyboru” Prezydenta RP, którego ważność zgodnie z art. 129 ust. 1 Konstytucji ma stwierdzać Sąd Najwyższy, nie należy utożsamiać z żadnym z elementów procedury wyborczej (np. z aktem głosowania), ale z końcowym rezultatem tej procedury. Stwierdzenie ważności oznacza więc w tym wypadku ocenę, czy rezultat doszedł do skutku – w tym zaś celu Sąd Najwyższy powinien poddać ocenie całość procedury wyborczej („wyborów”). Wybór jest więc ważny wtedy, gdy cała procedura przebiegała w sposób prawidłowy. Oznacza to także – co dziś najistotniejsze – że z chwilą zarządzenia przez Marszałek Sejmu wyborów prezydenckich postanowieniem z dnia 5 lutego 2020 r., wszczęta została procedura, która nie tylko umożliwia, ale wymaga od SN dokonania oceny jej ważności. Mówiąc krótko: nawet mimo braku głosowania, SN może i powinien wypełnić swój konstytucyjny obowiązek stwierdzenia (nie)ważności wyboru.

Jerzy Zajadło stwierdził kiedyś przekonująco, że trudne przypadki mogą tworzyć dobre prawo(2). W tym duchu pisałem niedawno na tych łamach, że powinniśmy poszukiwać bardziej kreatywnych rozwiązań obecnego kryzysu. Dzisiaj takiej kreatywności – ale wciąż mieszczącej się w kanonach prawniczej roboty – należy oczekiwać od sędziów Sądu Najwyższego. Bynajmniej nie będzie ona oznaczać legitymizacji działań władzy. Przeciwnie: jednoznaczne stwierdzenie nieważności wyboru otwiera drogę do pytania, kto za ten stan rzeczy ponosi odpowiedzialność.

Napisz do autora: maciej.pichlak@uwr.edu.pl


 

(1) Bruno Schulz, Mityzacja rzeczywistości, w: tenże, Republika marzeń, Warszawa 1993.

(2) Jerzy Zajadło, Fascynujące ścieżki filozofii prawa, Warszawa 2008.

Posted by redakcja