Słowem, które pada ostatnio najczęściej w przestrzeni publicznej, także wczoraj wieczorem, jest „wspólnota” – w związku z tym w pierwszym dniu nowego roku powinno być jakoś optymistycznie, ale o to rzeczywiście mimo wszystko trudno. Słowo samo w sobie z pewnością piękne i wzniosłe, niezwykle zobowiązujące, a jednak zawsze miałem wobec niego pewien dystans – nie bardzo bowiem wiadomo, jaka jest jego treść, jak ta wspólnota ma być zorganizowana i jakie ma być moje w niej miejsce. Niby jako prawnik i filozof powinienem wszystko wiedzieć o sporze liberałów i komunitarian, ale teraz ten dystans się jeszcze pogłębił. Słyszę „wspólnota” i czuję jakiś podejrzany, niebezpieczny, gorący i niezbyt świeży oddech na karku. Patrzę na symboliczną bliskość policyjnego buciora i twarzy powalonej na ziemię Klementyny Suchanow i znowu myślę sobie – jaka ma być i jaka będzie ta „wspólnota”? Wspólnota czego? Wartości – codzienne życie temu przeczy. Interesów – jakoś tego nie widzę i nie odczuwam. Dziejów – chyba wyciągam inne wnioski z historii. Formalnej wspólnoty dla wspólnoty – nie ma to głębszego sensu. Więc czego?
Podziel się: