Przez ostatnie trzy dni przetoczyła się przez Polskę zdumiewiająca dyskusja – najpierw pojawiła się zapowiedź pozwu Ministerstwa Sprawiedliwości przeciwko grupie krakowskich uczonych prawników, później świat prawniczy odpowiedział wskazując na idiotyczność tego pomysłu, aż wreszcie resort ustami ministra Ziobry zapowiedział rezygnację z pierwotnego planu. Ciekawe było jednak uzasadnienie tej ostatniej decyzji – otóż wycofujemy się nie dlatego, że przyznajemy się do błędu i uznajemy przynajmniej niektóre krytyczne argumenty, lecz dlatego, że nasza racja jest tak oczywista (tutaj klasyczny dla tej władzy eufemizm – „dla wszystkich zwykłych ludzi”), że nie ma sensu dowodzić jej przed sądem, ponieważ prawda broni się sama. Tym samym idiotyzm nie zniknął, lecz wręcz przeciwnie – został podniesiony do potęgi trzeciej.
Ktoś może powiedzieć, że to tylko pewien epizod charakterystyczny dla tzw. dobrej zmiany, że od końca 2015 roku podobnych zdarzeń było bez liku, i że zdążyliśmy się już przyzwyczaić do tej szczególnej retoryki zdolnej każdą klęskę przedstawić jako sukces. Tyle że taki zrezygnowany ton nie oddaje istoty problemu i jest tylko przyzwoleniem na dalszą petryfikację głupoty, ponieważ głupota karmi się sama sobą i jest źródłem samonakręcającej się spirali w ciągu ad infinitum. A z punktu widzenia profesji mojej oraz moich uczonych koleżanek i kolegów, nauki prawa, istota problemu jest następująca – nie interesuje nas jaka formacja polityczna o demokratycznej legitymacji aktualnie sprawuje władzę, interesuje nas natomiast jak tę władzę sprawuje z punktu widzenia pewnych paradygmatów dotyczących tworzenia, stosowania, wykładni, przestrzegania i obowiązywania prawa.
W sprawie zapowiedzianego pozwu Ministerstwa Sprawiedliwości przeciwko krakowskim uczonym skupiło się jednak jak w soczewce wszystko to, przeciwko czemu świat nauki prawa protestuje od samego początku tzw. dobrej zmiany. Ten świat nigdy nie kontestował, a przynajmniej ja nie znam takiego przykładu, wyniku demokratycznych wyborów. Nie mógł się jednak pogodzić z tym, co sferze prawa zaczęła krok po kroku proponować nowa władza, ponieważ w przeciwnym wypadku podważyłby rację swojego istnienia.
Po prostu, nauka prawa, która dałaby się sprowadzić do roli maszynki produkującej koniunkturalne uzasadnienia władczych decyzji na potrzeby bieżącej polityki przestałaby być nauką, stałaby się kuglarstwem zdolnym do wyciągnięcia dowolnego królika z dowolnego kapelusza. Świat nauki prawa nie jest apolityczny, wręcz przeciwnie – przedmiot jego zainteresowania jest na wskroś przesiąknięty politycznością, ale to jeszcze nie oznacza, że ma na polityczne zlecenie władzy rezygnować ze zakumulowanej przez wieki prawniczej mądrości i koniunkturalnie legitymizować każdą prawniczą głupotę. Z różnych powodów władza może do tego przekonać poszczególne jednostki z naszego środowiska, nie jest natomiast w stanie, a przynajmniej mam taką głęboką nadzieję, spowodować, że świat nauki prawa zrezygnuje ze swojego etosu in gremio.
Do wielu rzeczy żadna władza nie jest nas, świata nauki prawa, w stanie przekonać. Że podstawą porządku polityczno-prawnego nie jest Konstytucja, lecz fiat jakiegoś wyimaginowanego pozakonstytucyjnego ośrodka decyzji politycznej. Że demokratyczne państwo prawa to tylko iluzja pięknoduchów o tej, czy innej narodowo obcej proweniencji ideowej. Że europejska kultura prawna to tylko wymysł jakiejś wyimaginowanej wspólnoty. Że proces legislacyjny zamieniony w farsę to model pożądany. Że podział władzy to relikt przeszłości, a wymiar sprawiedliwości to tylko element znanej z przeszłości koncepcji jednolitości władzy państwowej. Że prawo da się interpretować w dowolny sposób z pominięciem ustalonych zasad i reguł wykładni. Że samorząd terytorialny rozbija wewnętrzną strukturę państwa etc. etc. etc.
To wszystko być może nadmiernie patetyczne, ponieważ dotyczy fundamentalnych zasad. Ale przecież ten proces infiltracji prawniczej głupoty dotyczy nie tylko takich podstaw ustrojowych, dotyczy także różnych szczegółowych propozycji legislacyjnych, z którymi nauka prawa nie może się pogodzić pokazując sprzeczności, niekonsekwencje, luki czy przypadkowe niezamierzone konsekwencje. Sprawa zmian w kodeksie karnym i opinia krakowskich uczonych łączy w sobie obie te perspektywy – tę fundamentalną (np. sprawa kary dożywotniego pozbawienia wolności) i tę techniczną (np. sprzeczności w przepisach dotyczących odpowiedzialności za korupcję).
Na tym polega ten pewien charakterystyczny i symboliczny wymiar opisanej na wstępie krótkiej historii jednego pozwu – od głupiego pomysłu władzy, przez odpowiedź ze strony nauki prawa, aż po jeszcze głupszą wtórną reakcję pierwotnego pomysłodawcy.
Podziel się: