Demokracja ma krótki oddech. Jego rytm regulują wybory. A Kościół ma czas i cierpliwość.
Prawo ma dwa zadania gwarancyjne. Ma czynić przyszłość bardziej przewidywalną, a zarazem powinno nakładać wędzidło, by ograniczyć naturalną skłonność każdej władzy do tego, aby działać siłą, bez oglądania się na słabszych.
Dotyczy to także stosunków między państwem i Kościołem katolickim. Tron i Ołtarz mają władzę na tym samym terytorium, tedy muszą ją jakoś między sobą podzielić i rozgraniczyć. A że działają władczo wobec tych samych ludzi – obywateli i wyznawców – prawo nie tylko powinno rozdzielić władzę państwa i Kościoła, ale też dawać gwarancję, że zarówno Tron, jak i Ołtarz nie dokonają uzurpacji. Ani wobec siebie, ani wobec jednostek.
Po ćwierćwieczu od wielkiej zmiany politycznej ani stabilizacja, ani powściągnięcie władzy, zarówno świeckiej, jak i kościelnej – co było założeniem i nadzieją porządkowania relacji państwo – Kościół po 1988 r. – nie zostały osiągnięte.
Miejscem narastających konfliktów stały się kolejno: kultura (co ma, a co nie ma być prezentowane w teatrach, kinach, galeriach); lecznictwo (deklaracja głosząca supremację prawa bożego jako obligatoryjnego dla lekarza i w konsekwencji sabotowanie prawa państwowego); edukacja – od przedszkolnej (terytorialna „wolność od ideologii gender”) poprzez szkolną (symbole religijne, sprzeciw wobec edukacji seksualnej i kroczący spór o nauczanie religii, który doszedł do postulatu uczynienia z niej przedmiotu maturalnego) po uniwersytecką (unikanie organizacji spotkań i dyskusji na drażliwe tematy lub z udziałem niepożądanych prelegentów, jak choćby etyka Petera Singera na UW).
Wygaśnięcie mandatu Komisji Majątkowej mającej doprowadzić do oddania Kościołowi tego, co mu bezprawnie zabrano, nastąpiło w atmosferze skandalu po 22 latach zamiast, jak planowano, po dwóch – i to bez doprowadzenia do satysfakcjonującego którąkolwiek ze stron wygaszenia roszczeń i pretensji. Owe pretensje raczej urosły, bo obok państwa pojawił się nowy partner: gminy, w 1989 roku nieistniejące, z których majątku czerpano na pokrycie roszczeń Kościoła. A w końcówce już nie tylko zwracano to, co zabrano, lecz także przyznawano ekwiwalenty – i to wyceniane jednostronnie, za przyzwoleniem strony państwowej.
Jednocześnie w sprawach sądowych (rozstrzygnięcia Komisji Majątkowej nie podlegały tej drodze, ale już ochrona praw osób trzecich – dzierżawcy, najemcy nieruchomości dawanych w ekwiwalencie – nigdy spod działania sądów wyłączona nie była) bezkrytycznie powielano błędną, zawężającą interpretację wyłączającą tęże ochronę. Nie skorygowano jej aż do zakończenia prac komisji. Działała zasada in favorem Ecclesiae. Nawet obecnie, gdy gminy uskarżające się na skutki decyzji Komisji Majątkowej mają instrumenty prawne do wystąpienia z roszczeniami zwrotnymi wobec instytucji kościelnych – mogą np. skarżyć je o bezpodstawne wzbogacenie – żadna tego nie robi. Natomiast mnożą się – i ze strony gmin, i ze strony Kościoła – propozycje obarczenia państwa odpowiedzialnością odszkodowawczą za złą (to prawda) legislację. To nawet zrozumiałe, gdy się zważy ryzyko prawne i polityczne oraz ocenę determinacji obu konkurujących potencji w obronie własnego interesu.
W końcu – tezę o priorytecie prawa boskiego nad ludzkim głosi się bez cienia oficjalnego sprzeciwu w czasie spotkań (11 czerwca 2014 r.) w Kancelarii Strażnika Konstytucji.
Obserwujemy więc kroczącą ekspansję pretensji i roszczeń, której prawo jakoś nie potrafiło uchwycić i utrzymać w ryzach. Nie odegrało i nie odgrywa ani roli stabilizacyjnej, ani ochronnej. Dlaczego?
***
Zamiast podzielić imperia Tronu i Ołtarza, rozgraniczając w samym prawie, co cesarskie, a co boskie, przeniesiono nierozstrzygnięte problemy na poziom różnych komisji. Te zaś działały nieprzejrzyście, wydając konkretne decyzje – niekontrolowane i niezaskarżalne. Taki mechanizm niewiele rozstrzygał i nie gwarantował utrzymania równowagi, lecz raczej zachęcał do testowania każdorazowej wytrzymałości i gotowości drugiej strony do ustępstw.
Komisje były jedynie siatką narzędzi kreujących mechanizm umownego, negocjacyjnego rozstrzygnięcia sporów, natomiast samo prawo niczego nie stabilizowało; miały to uczynić przyszłe indywidualne decyzje i uchwały. Niektóre komisje – jak Komisja Majątkowa z lat 80. – już działały. Utworzenie niektórych, np. komisji specjalnej, która miałaby uregulować finanse Kościoła, bezskutecznie przewidywał konkordat. Inne – np. powołane w 1998 r. oddzielne, ale pracujące razem komisje rządowa i kościelna – ukształtowały się niejako obok jego postanowień. Mechanizm rozstrzygania sporów poprzez indywidualne, wynegocjowane decyzje zastosowano nawet tam, gdzie państwo zgodnie z prawem powinno działać samo. Tak na przykład scedowano kwestię mienia pounickiego: miały się w tej materii dogadać Kościoły prawosławny i katolicki (co zresztą nie nastąpiło).
To pierwszy paradoks i zarazem pierwsza ułomność regulacji stosunków państwo – Kościół. Nie powstała jasna koncepcja rozdziału władzy obu potencji oraz gwarancji towarzyszących utrzymaniu owego podziału. W jej miejsce zbudowano system mechanizmów porozumiewania się i podejmowania w nieoznaczonej przyszłości wynegocjowanych decyzji. Zamiast stabilizującego prawa wykreowano instrument wahliwy, zależny od aktualnej siły politycznej partnerów i ich potencjału negocjacyjnego.
A demokracja ma krótki oddech. Jego rytm regulują wybory i taki jest też horyzont kompetencji i woli funkcjonariuszy państwowych. Kościół ma czas, cierpliwość – i ideowo zmotywowanych przedstawicieli. Nie tylko wśród własnych funkcjonariuszy.
Począwszy od 1991 r. wśród posłów notuje się charakterystyczny wzrost demonstracji przywiązania do wartości konfesyjnych. W Sejmie z 1991 r. z możliwości odwołania się do Boga skorzystało 70 posłów; w 1993 r. – 17; w 1997 r. – 280; w 2001 r. – 220; w 2005 r. – 330, w 2007 r. – 400. W obecnym parlamencie – 372. Oczywiście motywacje deklaracji nie przekładają się bezpośrednio na głosowania, ale zmniejszenie gotowości obrony wartości świeckich jest faktem. Wahliwy mechanizm przesunął się w kierunku przychylnym dla strony cierpliwszej.
***
A oto paradoks drugi: umowy, negocjacje – instrumenty pozornie demokratyczne i koncyliacyjne – są świetne i pożądane politycznie, prawnie, społecznie, jeżeli siła i determinacja negocjacyjna obu stron są mniej więcej równe.
Problem jest znany znawcom prawa konsumenckiego. Ci, którzy mają nam sprzedać lub świadczyć to, czego akurat niezbędnie potrzebujemy – czy to będzie wypłata pieniędzy z bankomatu, czy pomoc medyczna – mają nad nami władzę, tu: ekonomiczną. Władza profesjonalisty nad konsumentem wynika z jego lepszego poinformowania, znajomości rynku i towaru, którym handluje, z lepszej organizacji, a także z tego, że ma więcej czasu i pieniędzy na przetrzymanie sporu.
Umowa z silniejszym tylko powiększa jego przewagę, bo słabszy nie ma jak i czym przekonać go w czasie pertraktacji do korzystniejszej treści umowy. To godzi nie tylko w interesy, ale też w wolność słabszego (do uczestnictwa na rynku). I mimo że umowa jako taka kojarzy się z cechami właściwymi demokracji: dobrowolnością, pertraktacjami, porozumieniem czy kompromisem, paradoksalnie jest ona prawnym instrumentem wzmocnienia silniejszego partnera. A więc w pewnym stopniu staje się narzędziem zniewolenia.
***
Konstytucja z 1997 r. w miejsce wrogiej separacji Tronu i Ołtarza wprowadziła zasadę przyjaznego rozdziału opartego na autonomii i współdziałaniu. Dobrze, że tak się stało. Tyle tylko, że separacja, do której nie doszło, jest łatwiejsza w obsłudze niż obecna „przyjazna współpraca”. Negocjacje i współpraca są wartościami służącymi wspólnemu dobru, gdy są prowadzone rzetelnie i odpowiedzialnie, przez partnerów o równej sile i determinacji.
Trudno winić Kościół za to, że korzysta z okazji do użycia dostępnych instrumentów. I trudno się dziwić, że w negocjacjach zwycięża silniejszy. Ale słabszy powinien się nauczyć je prowadzić. A przynajmniej przewidywać trudności.
Obecne intensywne i nieproporcjonalne roszczenia światopoglądowe w kulturze, edukacji, medycynie są opatrywane tezą o konieczności podporządkowania polskiego prawa wykładni zgodnej ze światopoglądem katolickim – i to w ortodoksyjnym wydaniu. Oraz uzupełniane przekonaniem o konieczności podporządkowania się jej tych, „którzy nie podzielają tej wiary” – aby odwołać się do terminologii pluralistycznej preambuły ustawy zasadniczej.
Zabieg ten ma zakotwiczenie w trzecim paradoksie: uniwersalistyczne żądania są zgłaszane w imię ochrony wolności sumienia jednostek, jednak interpretowanej nie w duchu „żyj i pozwól żyć innym”, ale „żyj tak, jak ja chcę”. Tym sposobem ochronna tarcza praw człowieka zostaje wykorzystana jako oręż w ręku Kościoła, który uważa się za wyłącznego depozytariusza wolności sumienia, ujmowanej w kategoriach podmiotowo rozumianych praw człowieka, i uznaje ją za uniwersalną wolność człowieka, niezależnie od jego światopoglądu.
Zachodzi tu charakterystyczne przesunięcie obrazu Kościoła jako aktora prawnej sceny. Gdy mowa o podziale władzy, majątku, negocjacjach z państwem – to instytucja. Ale gdy Kościół zabiera głos w obronie wierzących czy religii – przechodzi na grunt obrony praw człowieka jako reprezentant indywidualnych, podmiotowych wolności jednostek objętych wspólnotą religijną. I chętnie w kontaktach z państwem zakłada ten kapelusz, by bronić własnej pozycji i eksponować własną aksjologię jako jeśli nie jedynie słuszną, to przynajmniej większościową.
A chyba nie o to chodzi. Preambuła konstytucyjna głosi przecież, że „Naród Polski” to „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski”.
Tekst ukazał się w „Magazynie Świątecznym” wyborcza.pl w dniu 11.07.2014 r.
Podziel się: