Z teorią ról społecznych  Olsona (M. OlsonLogika działania zbiorowego. Dobra publiczne i teoria grup, Scholar , Warszawa  2012, s. 157-158, 175-176) zapoznałam się  jeszcze w latach 80., poprzez źródła niemieckie.

Różnice między racjonalnością grupową i racjonalnością jednostkową oraz dostrzeżenie konfliktu interesów między grupą „dużą” i „małą”, wchodzącą w skład grupy dużej, posłużyły  mi przecież do własnego rozprawienia się z kolektywistycznym przekonaniem utrudniającym akceptację idei ochrony konsumenta w Polsce, że indywidualny, intereskonsumenta „z natury rzeczy” powinien być podporządkowany interesowi państwowej jednostki gospodarki uspołecznionej. Bo w gospodarce uspołecznionej konsument  na scenie  miał być komparsem-ogoniarzem zaś producent i sprzedawca –  primadonnami.

Olsona znałam, ale zbyt późno trafiłam na innego socjologa, Kanadyjczyka, E. Goffmana, który nie tylko pomógł mi usystematyzować niektóre moje „błędologiczne” refleksje nad prawem, ale i uzdrowił  z  pewnego kompleksu. Nazwisko autora „Człowieka w teatrze życia codziennego” co do zasady nie było mi obce. Jednak przegapiłam jego najbardziej znaną książkę (PIW, Warszawa 1981) chociaż miała ona i u nas kilka  wydań. A przecież moje zainteresowanie błędologią prawniczą (spojrzenie na prawo nie od strony „jak powinno być” lecz „jak jest, choć nie powinno”, jak prawo bywa wykorzystywane jako maska celów i intencji) i ochroną konsumenta,  z silnie akcentowaną „społeczną rolą” w jakiej występuje  on na rynku, powinno  już wcześniej mnie doprowadzić do dzieła kanadyjskiego socjologa operującego teatralną metaforystyką.

W towarzystwie socjologów czy socjologicznie zorientowanych prawoznawców,  miewałam problem z  „nienaukowością”  niektórych własnych poglądów. Otóż moje własne obserwacje praktyki obrotu prawnego i ich oceny były z natury rzeczy wyrywkowe, niereprezentatywne  statystycznie, a także wykorzystywały źródła informacji medialnej; traktowałam je jako hipotezy (oczywiście wymagające ewentualnej weryfikacji czy falsyfikacji). Chodziło tu więc o przedstawienie  rzeczywistości, a nie analizę pojęciową  (co jest bardziej typowym u nas przejawem prawoznawstwa); nie uprawiałam więc czystej dogmatyki prawa, zarazem  jednak nie były to systematyczne  badania ilościowe. Moje kompleksy brały się  zaś stąd, że nazbyt serio traktowałam rozpowszechnione przekonanie, że tylko ten ostatni typ badań, ewentualnie kwerendy przeprowadzane wśród aktorów obrotu  prawnego, są jedynymi godnymi tej nazwy i publikacji studiami nad empirią prawa. I tylko przeprowadziwszy je właśnie, „wolno nam” w publikacjach kreślić hipotezy badawcze, konstatować istnienie tendencji  czy dynamiki wydarzeń. No dawałam sobie wchodzić na głowę tym, którzy owe metody ilościowe uznawali za jedyną dopuszczalną podkładkę formułowania sądów o rzeczywistości prawnej: o tendencjach, o praktyce odbiegającej od wymogów normatywnych, o zjawiskach przeczących powszechnemu przekonaniu.

Tymczasem Goffmana wprawdzie też krytykowano z powodu  jego  metody: spekulatywnych obserwacji, włączania rozproszonych informacji medialnych do materiałów analitycznych, ale zarazem doceniano wagę jego spostrzeżeń, wkład w socjologię humanistyczną i nie odmawiano poznawczej wartości  jego ocenom czy wnioskom. Co dobre dla Kanadyjczyka, w końcu uznanego autorytetu – dobre i dla mnie;  to mnie pocieszyło w moich rozterkach. Pozbyłam się kompleksów i teraz tak łatwo nie uległabym krytycznym zoilom.

Bo zawsze uważałam, że obserwacja realiów obrotu  ma rację  bytu samo w sobie i niekoniecznie – aby przynosić postęp prawoznawczy, zwiększać wiedzę o  prawie w działaniu, jego prawidłowościach i uwarunkowaniach, musi być ograniczona  do metod ilościowych.

Posted by Ewa Łętowska