Na szczęście 10 maja br. nie doszło do tragifarsy w postaci pandemicznego głosowania korespondencyjnego. Miejmy nadzieję, że w swoim czasie nieporadni organizatorzy „wyborczej usługi pocztowej” – na czele z premierem Mateuszem Morawieckim i ministrem Jackiem Sasinem – trafią tam, gdzie ich miejsce: przed oblicze sądu karnego, a być może także przed Trybunał Stanu. Byłoby to uzasadnione rażącą skalą naruszeń Konstytucji, jakich dopuścili się ci politycy.
Próba forsowania na siłę wyborów – czy raczej „wyborów” – gdy w kraju szaleje epidemia choroby zakaźnej, to nie jest zwykły błąd. To skandal konstytucyjny.
Konstytucja nakłada na Rzeczpospolitą Polską, czyli na organy państwa polskiego, obowiązek zapewniania bezpieczeństwa obywateli (art. 5) i przeciwdziałania epidemii (art. 68 ust. 4). Przeciwdziałać należy za pomocą środków adekwatnych. Inaczej mówimy o przeciwdziałaniu pozorowanym.
Niewprowadzenie stanu nadzwyczajnego, mimo ziszczenia się konstytucyjnych warunków, oznaczało, że środków adekwatnych nie zastosowano. Jednym z nich było uniknięcie niechybnego narażania obywateli na zakażenie w związku z udziałem w pandemicznym głosowaniu korespondencyjnym.
Dobrze, że głosowania 10 maja nie było. Gorzej z okolicznościami faktycznymi i prawnymi, które poprzedziły jego odwołanie. A raczej z brakiem okoliczności prawnych.
Najpierw mieliśmy polityczne porozumienie Jarosławów: Kaczyńskiego i Gowina o odwołaniu głosowania. Było to działanie bez żadnej podstawy prawnej.
Równie krytycznie należy jednak ocenić uchwałę PKW z 10 maja 2020 r., w której potraktowano brak możliwości głosowania na kandydatów jako zdarzenie równoważne w skutkach prawnych z wycofaniem się wszystkich lub wszystkich z wyjątkiem jednego kandydata (o czym stanowi art. 293 Kodeksu wyborczego).
Tego rodzaju wykładnia ma charakter wybitnie rozszerzający i świadczy o działaniu przez PKW bez podstawy prawnej, choć – jak każdy inny organ władzy publicznej – Komisja ma obowiązek działać na podstawie i w granicach prawa. Stanowi o tym art. 7 Konstytucji (zasada legalizmu).
Art. 293 Kodeksu wyborczego dotyczy sytuacji zupełnie odmiennej niż ta z 10 maja br. Nie doszło przecież do wycofania się wszystkich czy prawie wszystkich (bez jednego) kandydatów. Na mocy nieformalnego, politycznego paktu Jarosława Kaczyńskiego z Jarosławem Gowinem po prostu nie przeprowadzono głosowania.
To również było działaniem poza prawem, choć samą intencję zablokowania tragifarsy pod batutą ministra Sasina trzeba ocenić pozytywnie.
Nie zmienia to faktu, że zgodnym z Konstytucją środkiem służącym opóźnieniu wyborów na urząd Prezydenta RP było wprowadzenie stanu nadzwyczajnego, najlepiej stanu klęski żywiołowej. Wszelkie przesłanki jego wprowadzenia utrzymują się w Polsce od połowy marca do dzisiaj. A konsekwencją wprowadzenia któregokolwiek z trzech stanów nadzwyczajnych jest brak możliwości przeprowadzenia wyborów w jego trakcie i w ciągu 90 dni po jego zakończeniu (art. 228 ust. 7 Konstytucji).
Skoro już jednak PKW „uchroniła” Sąd Najwyższy od konieczności wypowiedzenia się o ważności wyboru Prezydenta – które to wypowiedzenie się rozumiem jako równoznaczne z wypowiedzeniem się o ważności wyborów rozpoczętych ich zarządzeniem – to wydawałoby się, że czas na zarządzenie przez Marszałek Sejmu nowych wyborów.
Dlaczego „wydawałoby się”, a nie po prostu „czas na zarządzenie”? O tym pod koniec tekstu.
W jakim terminie Marszałek Sejmu powinna nowe wybory zarządzić? Jeżeli PKW przyjęła – wprawdzie nielegalnie – że sytuację należy potraktować analogicznie jak tę unormowaną w art. 293 Kodeksu wyborczego, to obecnie znajdują zastosowanie terminy zarządzenia wyborów, które wprost określa lub do których odsyła ten właśnie przepis Kodeksu.
Jego § 2 zobowiązuje do zarządzenia wyborów nie później niż w 14. dniu od daty ogłoszenia w Dz.U. stosownej uchwały PKW. Zarazem przepis ten nakazuje stosować odpowiednio art. 289 § 2 i art. 290 Kodeksu wyborczego.
Marszałek Sejmu ma zatem obowiązek wyznaczyć datę wyborów na dzień wolny od pracy przypadający w ciągu 60 dni od dnia ich zarządzenia. Tak wyraźnie stwierdza art. 289 § 2.
Kodeks wyborczy traktuje sytuację z art. 293 analogicznie jak opróżnienie urzędu Prezydenta, unormowane nie tylko w art. 289 Kodeksu, ale już w art. 128 ust. 2 Konstytucji RP. Ten ostatni przepis stanowi o zarządzaniu wyborów nie później niż w 14. dniu od opróżnienia urzędu i wyznaczaniu ich daty na dzień wolny od pracy przypadający w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów.
Podkreślmy: „analogicznie”.
O ile w razie opróżnienia urzędu 14 dni oblicza się od dnia tego właśnie zdarzenia, o tyle w sytuacji uregulowanej w art. 293 Kodeksu wyborczego liczy się je od dnia ogłoszenia w Dz.U. uchwały PKW stwierdzającej okoliczności, o których mowa w tym przepisie.
Z samego faktu, że z opóźnieniem – dopiero dziś – ogłoszono w Dz.U. uchwałę PKW, nie wynika skrócenie procedury wyborczej. Wciąż przecież termin najpóźniej 60 dni od zarządzenia do odbycia się głosowania trzeba obliczać od daty wydania przez Marszałek Sejmu postanowienia o zarządzeniu wyborów. To zaś może nastąpić dopiero teraz, czyli po tym, jak uchwałę PKW wreszcie ogłoszono.
Powoływanie się na konieczność skrócenia terminów dokonania czynności wyborczych z uwagi na zbliżanie się daty 6 sierpnia, gdy upływa kadencja Andrzeja Dudy, jest niepoważne. Wybory muszą być bowiem przeprowadzone uczciwie, rzetelnie, a nie na chybcika.
W razie upływu kadencji przed dokonaniem wyboru nowego Prezydenta należy odpowiednio wyłożyć art. 131 ust. 2 pkt 3 Konstytucji, podobnie jak nieliteralnie odczytano art. 131 ust. 2 w 2010 r.
Wtedy Marszałek Sejmu tymczasowo wykonywał obowiązki Prezydenta RP nie tylko do czasu wyboru Bronisława Komorowskiego, ale do złożenia przez tegoż przysięgi.
Dopiero złożenie przysięgi prowadzi do objęcia urzędu Prezydenta. Wówczas przyjęto taką wykładnię, mimo że litera art. 131 ust. 2 Konstytucji wskazywała na coś innego, tzn. na zastępstwo przez Marszałka Sejmu jedynie do czasu wyboru nowego Prezydenta.
Było to działanie uzasadnione stanem wyższej konieczności konstytucyjnej. W przeciwnym razie przez ponad miesiąc nie byłoby ani Prezydenta, ani osoby, która za niego wykonywałaby jego obowiązki.
Obecnie ogłoszenie przez Marszałek Sejmu nowych wyborów byłoby w praktyce bezskuteczne. Wciąż uchylone pozostają bowiem przepisy Kodeksu wyborczego ustanawiające poszczególne kompetencje PKW. Uchyliła je „ustawa Sasina”, która nadal pozostaje obowiązującym aktem normatywnym.
Do jej uchylenia dojdzie dopiero wraz z wejściem w życie ustawy, która aktualnie znajduje się w pracach Senatu. O ile ustawa ta nie zostanie odrzucona przez Senat, a Sejm nie odrzuci z kolei uchwały Senatu o odrzuceniu tej ustawy.
Ustawa o ogłaszaniu aktów normatywnych i niektórych innych aktów prawnych stanowi w art. 3, że akty normatywne ogłasza się niezwłocznie. Omawiana uchwała PKW nie jest jednak aktem normatywnym, a aktem stosowania prawa, choć została wydana w oparciu o prawotwórczą wykładnię art. 293 Kodeksu wyborczego.
Obowiązek ogłoszenia uchwały PKW w Dz.U. wynika natomiast z art. 293 § 2 Kodeksu wyborczego, mimo że rozciągnięcie zakresu zastosowania art. 293 na sytuację, jaka zaistniała 10 maja br., stanowi naruszenie prawa. Ale to już osobny problem.
Choć art. 3 ustawy o ogłaszaniu aktów normatywnych i niektórych innych aktów prawnych dotyczy wprost tylko aktów normatywnych, a nie aktów stosowania prawa (takowym jest uchwała PKW z 10 maja), to zasada ochrony zaufania jednostki do państwa, wywodzona z art. 2 Konstytucji, przemawiała za sprawnym ogłoszeniem tej uchwały w Dz.U.
Premier, jako organ wydający Dz.U., z obowiązku sprawnego ogłoszenia uchwały się nie wywiązał, zwlekając aż trzy tygodnie. Tymczasem chodzi o rzecz niebagatelną, jaką jest pewność obywateli w kwestii terminu nowych wyborów.
Czy jednak rzeczywiście należałoby teraz oczekiwać jak najszybszego zarządzenia wyborów?
Otóż nie. Z dwóch głównych powodów.
Po pierwsze, 23 maja upłynął termin przeprowadzenia wyborów w zgodzie z kalendarzem wynikającym z Konstytucji. W myśl art. 128 ust. 2 Konstytucji wybory zarządza Marszałek Sejmu na dzień przypadający między 100. a 75. dniem przed upływem kadencji urzędującego Prezydenta. 24 maja to już był 74. dzień przed 6 sierpnia.
Po drugie, nie byłyby to wybory w sensie konstytucyjnym, a co najwyżej parakonstytucyjny plebiscyt.
Samo zastąpienie głosowania wyłącznie korespondencyjnego formułą łączącą tę postać aktu wyborczego z tradycyjnymi wizytami w lokalach wyborczych to dobry krok, ale niewystarczający. Jedno i drugie wiązałoby się z zagrożeniem dla zdrowia wyborców.
Przede wszystkim zaś nie sposób w tak krótkim czasie, jaki pozostaje do 28 czerwca czy nawet np. do połowy lipca, zorganizować wyborów rzetelnych i równych. Czyli m.in. takich, które wszystkim kandydatom na Prezydenta RP dają równe szanse.
Nowi kandydaci, inaczej niż ci, którzy zostali zarejestrowani poprzednio, musieliby zebrać 100 tysięcy podpisów poparcia. Termin na spełnienie tego wymogu byłby bardzo krótki.
Być może Rafał Trzaskowski da radę, korzystając z logistycznego wsparcia swojego partyjnego zaplecza, zgromadzić podpisy 100 tysięcy w tak niedługim czasie. Ale co z innymi ewentualnymi chętnymi do kandydowania? Nie wolno stawiać ich w gorszym położeniu od pozostałych pretendentów. Sprzeciwia się temu zasada równości szans kandydatów.
Wybory wolne, rzetelne, powszechne, równe, bezpośrednie i odbywające się w głosowaniu tajnym to serce demokracji. Niespełnienie tych warunków oznacza przekształcenie wyborów w farsę jedynie symulującą procedurę wyborczą.
Jeżeli PiS dalej będzie napierało, aby przeprowadzić wybory jak najprędzej – byle jak, byle się odbyły – to zaprzeczy fundamentowi własnej doktryny głoszonej co najmniej od 2015 r.
Doktryna ta zakłada „wyższość demokracji nad państwem prawa”. Ileż to razy słyszeliśmy, że prawo jest ważne, ale ważniejsza jest wola większości społeczeństwa, wyrażona wynikiem wyborów?
Pomińmy fałsz przeciwstawienia państwa prawa państwu demokratycznemu (ostatecznie nie ma tego ostatniego bez respektowania wymogów praworządności). Farsa pseudowyborcza zamiast rzetelnych wyborów oznacza wprost przekreślenie demokratycznego charakteru państwowości.
W państwie demokratycznym nie chodzi o to, aby odbywały się jakiekolwiek wybory. W Iraku Saddama Husajna też odbywały się głosowania. Czy były wyborami demokratycznymi? Samo to pytanie to ponury żart.
Do państwa zbrodniczego, takiego jak np. Irak Husajna, nam daleko. Jednak już do wyjścia poza ramy demokratycznego charakteru Rzeczypospolitej Polskiej – bardzo blisko.
Jesteśmy o dosłownie krok od przekroczenia tej cienkiej czerwonej linii.
Na szczęście wciąż o krok przed, a nie o krok za.
Podziel się: