Tekst napisany dla miesięcznika "Kraków"
Ponieważ mamy okres wyborczy, takie oto mi pytania zadano:
„Poseł ma reprezentować Naród (suwerena) – jak chce teoria i konstytucja, ale jest jasne, że ogląda się też na swoich wyborców i partię. Jak parlamentarzysta ma rozwiązywać konflikty między racją stanu, sprawnością państwa, a interesami i postulatami elektoratu oraz linią partii?
Czy mandat (i wolność parlamentarna) jest czymś ograniczony?
I.
Poseł jest reprezentantem całego narodu, a nie swego województwa, powiatu, miasta czy ziemi. Tak jest współcześnie, i to nie tylko u nas. To koncepcja „wolnego mandatu”, urzeczywistniająca myśl o zwierzchnictwie narodu „sprawującego władzę przez swych przedstawicieli” (art. 4 Konstytucji). A art. 104 polskiej Konstytucji powiada: „Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborców”. Poseł jest więc w sprawowaniu mandatu niezależny; ci którzy go wybrali nie mogą mu nic nakazać, ani go odwołać jeżeli są niezadowoleni z jego zachowania. Inaczej jednak było pod rządem Konstytucji z 1952 r.; deklarowano tam – co do zasady – odwołalność posła. Inna rzecz, że była to możliwość raczej teoretyczna.
Historycznie wcześniejszy jest „mandat związany”. Tu wyborcy imperatywnie instruują swego deputata. A nieukontentowani – mogą go odwołać. W demokracji szlacheckiej, sejmiki wybierające posłów do sejmu nie tylko kreśliły mu granice poselskiej swobody; często nim kierowały, dając ścisłe instrukcje, nawet mówiące wprost, co reprezentantom wolno, a czego się zabrania. Mandat imperatywny pozornie pogłębia demokratyczną więź między wybierającymi i ich przedstawicielami. Jest jedno ale: w rzeczywistości to świetna okazja do targów, prywaty i kupowania głosów. I jeżeli kto szuka instrumentów, dzięki którym demokracja się stacza ku oligarchii – może wskazać przykład „mandatu imperatywnego”. Znamy to z polskiej historii.
II.
Szekspirowski Koriolan, który po zwycięskiej wojnie ma być obwołany w Rzymie konsulem, musi uzyskać nie tylko poparcie „swojego” patrycjuszowskiego senatu, ale i trybunów ludowych. Musi o te głosy nie tylko pokornie poprosić, ale i wyjść naprzeciw oczekiwaniom, bo plebs liczy na benefity za swe głosy. Koriolan jest pyszny i pogardza sprzedajnym tłumem, „gdzie tacy bezkarnie rej wodzą, co sami rządzić nie umiejąc, nie chcą być rządzonymi”. Ale jest też w Koriolanie świadomość obywatelskiej odpowiedzialności, zrozumienie brzemienia władzy, a jednocześnie obrzydzenie dla wyborczego handlu. ”Żądaliśmy tego, bo stanowimy większość, i z bojaźni, Dano nam, cośmy chcieli” – prześmiewczo cytuje trybunów. I dalej z gorzkim sarkazmem:
„Tym sposobem
Sami wzruszamy świętość naszych posad
I przyprawiamy się o to, że szuja
Troskliwość naszą nazywa bojaźnią.
Przyjdzie do tego z czasem, że wyłamią
Rygle senatu i ze wrony będą
Dziobały orłów”.
Wszystko się kończy – jak wiadomo – źle: i dla bohatera, i dla jego sławy, i dla Rzymu, gdzie „prawdziwe potrzeby ustąpić muszą chwilowym błyskotkom; A gdzie jest taka przewrotność, tam wszystko prędzej czy później musi się przewrócić.” Kuchnia wyborcza czyli Koriolan.
III.
W podręcznikach głoszą, że kamieniem węgielnym demokracji parlamentarnej jest zasada mandatu wolnego. Wtedy posłowie mogą się koncentrować na swej roli jako niezależnych reprezentantów, nie będąc wykonawcą konkretnych decyzji determinowanych wolą wyborców, partii czy związków zawodowych. To jednak jest tylko półprawda, fasadowa zasada normatywna, czyli „jak być powinno”.
Wybory to kosztowna i skomplikowana operacja. „Ktoś” musi je zorganizować i za nie zapłacić. Tym „kimś” są współcześnie partie polityczne. Czasem jakieś inne potencje. Bez nich niezależnemu trudno jest nawet wystartować. A partie mają ciężką rękę. Posłowie oficjalnie nie mają obowiązku realizacji programu partyjnego, ale są uzależnieni w wieloraki sposób od klubu. Nierzadko są związani w nim dyscypliną głosowania i trzymani na krótkiej smyczy, bo klub ogranicza nawet swobodę wypowiedzi. Elektroniczne przekazy dnia na smartfonach tę smycz jeszcze skracają.
Można barwy partyjne zmienić. Ale i tu partie się bronią. W Samoobronie z groźbą secesji walczono przy pomocy weksla in blanco. Każdy poseł musiał go wystawić na wysoką kwotę, a kierownictwo partii miało – zgodnie z deklaracją wekslową – go uzupełnić wysoką, rujnująca kwotą – gdyby dysydentowi przyszło do głowy zmieniać partyjne barwy. Samoobrona nie była tu pierwsza – już wcześniej PSL też miał podobne pomysły, tylko na mniejsza skalę. Faktem jest, że nigdy nie doszło do uruchomienia poselskich weksli. Sama groźba ich wypełnienia jednak wystarczyła. W rzeczywistości takie weksle są prawnie bezwartościowe. Za granicą, gdzie konstytucjonalizm dojrzalszy, wiedzą o tym profesorowie prawa konstytucyjnego. U nas ludzie bardziej łatwowierni: łatwo wierzą w pozór treści prawa, nie podejrzewając, że chodzi o Etikettenschwindel. Weksle wymuszające posłuszeństwo posłów są niekonstytucyjne jako środek związania ich mandatów, a skierowane do realizacji – powinny być traktowane przez sąd jako nieważne. Ich moc wynika li-tylko z efektu mrożącego, jaki wywierają, z wiary, że jednak coś znaczą.
Jeżeli w parlamencie jedna z partii ma bezwzględną przewagę i ani nie chce (kultura, cnota obywatelska), ani nie musi (artytmetyka) się liczyć z koniecznością kompromisu czy sojuszy – wówczas poseł dysponujący formalnie mandatem wolnym, realizuje mandat partyjnie związany.
Na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku Milovan Dżilas, jugosłowiański polityk zakwestionował dogmat głoszący, że w socjalizmie władza należy do pracującego ludu miast i wsi. Napisał (i został za to oficjalnie potępiony), że w krajach socjalistycznych, władzę, tak naprawdę, piastowała oligarchia partyjna, „nowa klasa” biurokratów, pracowników aparatu partyjnego. Oni przesądzali o treści prawa, o tym, co stanowił parlament, na dobitek wmawiając przy okazji ludowi, że rządzi się sam. Współczesne zagrożenie demokracji (nie tylko socjalistycznej) nosi imię partyjnej oligarchii, partiokracji.
IV.
Jak parlamentarzysta ma rozwiązywać konflikty między racją stanu, sprawnością państwa, a interesami i postulatami elektoratu oraz linią partii?
Czy mandat (i wolność parlamentarna) jest czymś ograniczony?
U Horacego tak to było:
Cnota w brudnych wyborach klęski nie znająca,
Nie skażonymi nigdy zaszczyty jaśnieje,
Nie przyjmuje urzędów, ni ich nie odtrąca
Wedle tego, jaki tam w tłumie wiatr powieje….
(Pieśni, Księga Trzecia, II, 20, przekł. J.Zawirowski)
W gruncie rzeczy nie ma innej gwarancji aby „brudne wybory” i ich rezultaty były mniej brudne, niż cnota i mądrość wybieranych. Oczywiście, trzeba ustanawiać gwarancje selekcji kandydatów. Przejrzystość, pluralizm, wolne media są tu w cenie. Cóż jednak z tych gwarancji, gdy stają się one fasadą, za którą się kryją np. fałszowane lub niepublikowane listy poparcia kandydatów? Albo gdy takie listy traktuje jak grzecznościowa formalność między znajomymi? Albo gdy wybór kandydatów z zamysłu i prawa pluralistyczny – zamienia w monopartyjnie arbitralny? Albo gdy same partie lekceważą demokratyczne wewnętrzne konsultacje i o wszystkim decyduje arbitralnie i jednoosobowo leader?
Dlatego wprawdzie uczymy studentów, że współcześnie „wolne wybory” są kamieniem węgielnym demokracji, jej warunkiem sine qua non, ale i z naciskiem, jednym tchem podkreślamy, że są zarazem warunkiem niewystarczającym. I dlatego muszą się dokonywać w warunkach przejrzystości walki wyborczej (muszą być uzupełnione siatką instytucji państwa prawa, równoważącym niedoskonałości i dewiacje samej demokracji wyborczej. Muszą istnieć media patrzące politykom na ręce i docierające do wyborców. Na scenie, do której dostępu nie będą blokowały zgromadzone za kulisami przeszkody (zasięg TV! zniekształcone fake news!). To, co napisano w prawie, w konstytucji, jest bardzo ważną deklaracją programową: wolny mandat poselski. Ale to, co się dzieje za kulisami – jest zdolne przekształcić ten mandat w fasadę. Bo między tym jak być powinno (prawo) i jak jest, nie ma, niestety znaku równości.
Szkoda, że teraz w szkole nie czyta się i nie analizuje Horacego. Szekspir (byle czytany ze zrozumieniem), też by wystarczył.
Podziel się: