dr Wojciech Ciszewski. Katedra Teorii Prawa UJ

dr Wojciech Ciszewski. Katedra Teorii Prawa UJ

Na wstępie chciałem zaznaczyć, że ucieszyła mnie dyskusja, która wywiązała się w odpowiedzi na krytykujące inicjatywę bojkotu artykuły opublikowane przeze mnie oraz Adama Dyrdę. Tekst, który stał się punktem wyjścia tej dyskusji zakończyłem stwierdzeniem, że bez względu na to, czy uznamy udział w planowanych wyborach za słuszny czy nie, nasza decyzja musi opierać na mocnych racjach. Planowane wybory prezydenckie – pomimo, że nielegalne i niemoralne – są bowiem przełomowym wydarzeniem politycznym, którego nie wolno nam zignorować. Uważam, że prowadzona na tym portalu dyskusja służy zidentyfikowaniu tych mocnych racji.

W moim krótkim tekście starałem się wykazać słabość argumentów za bojkotem, a dokładniej za tezą, że bojkot stanowi moralnie preferowaną strategię reakcji na nielegalne i naganne moralnie wybory. Wypowiedzi moich kolegów, Macieja Pichlaka i Kamila Mamaka, zdają się podzielać moje założenie dotyczące charakteru tych wyborów, co kształtuje ramy naszego sporu. Co ważne, żaden z moich polemistów nie zarzuca mi błędu rozumowania – ich krytyka sprowadza się raczej do zarzutu nieuwzględnienia przeze mnie pewnych okoliczności o istotnym znaczeniu dla sprawy. Tę odpowiedź traktuję zatem przede wszystkim jako możliwość doprecyzowania mojego stanowiska, które pozostaje niezmienne. Uważam, że nie ma dobrych argumentów za masowym bojkotem wyborów.

  1. Pierwszy zarzut Pichlaka dotyczy tego, że w moich rozważaniach nie biorę pod uwagę wewnętrznego wymiaru działania wyborcy, a zatem doniosłości aktu bojkotu dla osoby dokonującej bojkotu. Pichlak pisze, że „niektóre osoby mogą doświadczać wewnętrznej niezgody na udział w pseudo-wyborach. Uznanie ich oporów za pozbawione uzasadnienia byłoby nie tylko małostkowe, ale po prostu bezpodstawne”.

W odpowiedzi mogę tylko wyjaśnić, że w moim tekście skupiam się na ocenie decyzji wyborczych z perspektywy publicznej. Interesują mnie argumenty, którymi można przekonywać innych do bojkotu albo uzasadniać postulat powszechnego bojkotu tych wyborów. Argument, o którym wspomina Pichlak ma nieco inny charakter i nie dostarcza takiego uzasadnienia. W skrócie: to że ja będę się czuł bardzo źle, jeśli wezmę udział w tych wyborach nie jest dla nikogo poza mną jakimkolwiek powodem, by w nich nie uczestniczyć. Przyjmuję, że takie uzasadnienie odwołujące się do bardzo osobistych uwarunkowań może (zwłaszcza w przypadku tych wyborów) usprawiedliwiać decyzję wyborcy o nieuczestniczeniu, jednak z pewnością nie podważa ono tego, co jest słuszną strategią działania z perspektywy publicznej. W gruncie rzeczy jest to przypadek zbliżony do czegoś w rodzaju wyborczej klauzuli sumienia, czyli usprawiedliwionego uchylenia się od słusznego działania.

  1. W swoim drugim zarzucie Pichlak twierdzi, że moja argumentacja jest za mało powściągliwa, jeśli chodzi o kwestie przewidywania, czy też prognozowania skutków naszych działań. Pisze, że „nauki społeczne, jak i zwykłe życiowe doświadczenie pokazują, że skutki działania tylko w niewielkim stopniu poddają się przewidywaniu czy kontroli”.

Trudno się nie zgodzić ze stwierdzeniem, że ludzka zdolność prognozowania konsekwencji jest ograniczona. Nie wyobrażam sobie jednak, abyśmy zwłaszcza rozważając kwestie polityczne mogli abstrahować od rozpatrywania prawdopodobnych scenariuszy i skutków naszych decyzji. Jednocześnie dostrzegam niebezpieczeństwo, na które wskazuje Pichlak i twierdzę, że to właśnie argumentacje za bojkotem wykazują się większym optymizmem, jeśli chodzi o możliwość przewidywania przyszłości. Przykładowo w moim tekście starałem się wykazać, że najpopularniejszy argument za bojkotem (głoszący że bojkot doprowadzi do niskiej frekwencji, a niska frekwencja do osłabienia legitymacji zwycięzcy wyborów lub jego braku uznania na arenie międzynarodowej) opiera się właśnie na takiej optymistycznej, czy wręcz życzeniowej, prognozie odnośnie do przyszłych zdarzeń politycznych. Moje stanowisko uważam za znacznie bardziej powściągliwe.

  1. Pierwszy argument Kamila Mamaka głosi, że w obecnej sytuacji politycznej bojkot wyborów jest jedyną dostępną strategią skoordynowanego działania dla wyborców kwestionujących legalność i moralność wyborów. Mamak pisze, że „znaczące środowiska wezwały do bojkotu (…) Za bojkotem opowiedziały się organizacje społeczne, kluczowe opozycyjne media, kluczowe środowiska polityczne jak i liczne autorytety”.

W tej wyliczance jednak kogoś ważnego brakuje i ze zdziwieniem przyjąłem, że Mamak nie odnotowuje roli tego kogoś w swoim tekście. Trudno bowiem przemilczeć fakt, że z wyborów nie wycofał się jak dotąd żaden z kandydatów na prezydenta podważających dopuszczalność tych wyborów! Co więcej, każdy z nich w ten czy inny sposób cały czas prowadzi (bądź wznowił) agitację wyborczą. Wydaje się, że to właśnie stanowisko tych osób, a nie na przykład głos „licznych autorytetów”, jest kluczowe dla skuteczności bojkotu. Dopóki kandydaci demokratyczni zachęcają, wprost lub nie wprost, do wzięcia udziału w wyborach, dopóty powszechny bojkot nie może się udać. I oczywiście, że wspólna skoordynowana strategia działania w tej sytuacji jest lepsza niż brak takiej strategii. Uważam jednak, że nawoływanie do bojkotu (zwłaszcza poprzez wskazywanie, że udział legitymizuje moralnie wybory) skończy się jeszcze większym rozproszeniem po stronie wyborców demokratycznych.

  1. Drugi argument Mamaka również akcentuje kontekst rozważanej sytuacji, dotyczy on bowiem kwestii zdrowia publicznego. Jak pisze Mamak „jesteśmy w środku pandemii (…) Z tego punktu widzenia, im mniejszy będzie ruch obywateli, tym lepiej z punktu widzenia zdrowa publicznego (…) Decydując o udziale w wyborach, nie powinniśmy zupełnie o nim zapominać”.

Oczywiście zgadzam się ze stwierdzeniem, że obecna sytuacja zdrowotna jest okolicznością ważną z punktu widzenia wyborów. W innym miejscu argumentowałem, że troska o zdrowie publiczne to jeden z głównych powodów, dla których te wybory nie powinny się odbywać w planowanym terminie. Swoją opinię podtrzymuję, ale jednocześnie twierdzę, że spór o to czy brać udział w wyborach to inna dyskusja, a argument zdrowia publicznego nie powinien być w jej przypadku uznawany za decydujący i to przynajmniej z kilku powodów. Po pierwsze, gdy rozpatrujemy argument zdrowia publicznego w kontekście sporu o udział w wyborach, to na jednej szali mamy ryzyko, że moje zachowanie przyczyni się do pogorszenia stanu zdrowia publicznego, a na drugiej mamy równie dużą (być może większą) wartość, jaką jest losy wspólnoty politycznej w krytycznym dla niej momencie. To jest niechciany i okrutny dylemat, ale niestety zostaliśmy przed nim postawieni. Po drugie, największe zagrożenia dla zdrowia publicznego w kontekście wyborów wiążą się jednak z ich organizacją (działalnością komisji wyborczych itp.), a sam udział jakiejś, mniejszej części elektoratu może jedynie w umiarkowany sposób zwiększać to zagrożenie. Ryzyko to istnieje bowiem z uwagi na decyzję o przeprowadzeniu wyborów, a nie z uwagi na decyzję o ich niebojkotowaniu. Po trzecie, wiele zależy oczywiście od ostatecznej formuły tych wyborów, ale sądzę, że są pewne sposoby, by oddając głos minimalizować ryzyko dla zdrowia publicznego. Przykładowo: w wariancie głosowania kopertowego można ograniczyć fizyczny udział wielu osób w wyborach poprzez wytypowanie pełnomocników, którzy dostarczą większą liczbę kopert do punktów głosowania.

Na koniec chciałbym jeszcze podkreślić, w czym bardzo mocno popieram stanowisko moich polemistów. Zgadzam się z Kamilem Mamakiem, że sytuacja, o której rozmawiamy jest dynamiczna, a podejmując ostateczną decyzję trzeba będzie uwzględniać aktualne okoliczności, a także z Maciejem Pichlakiem, że póki rozstrzygnięcie odnośnie do organizacji wyborów nie zapadło, to należy zrobić wszystko co w naszej mocy, by do niego nie dopuścić. Jednocześnie uważam jednak, że żadna z tych okoliczności nie zwalnia nas z rozważania już teraz tego, jak należy zachować i jakie argumenty brać pod uwagę, gdy staniemy przed tym niechcianym dylematem.

Posted by redakcja