Wszystko wskazuje na to, że prezydent Donald Trump inspiracji szuka nad Wisłą. O przedstawicielu trzeciej władzy Jamesie Robarcie powiedział „tak zwany sędzia”, a o jego wyroku  – „śmieszny” i „będzie uchylony”. To wydarzenia z ostatnich dni, ale jeśli przyjrzeć się bliżej tej wypowiedzi, to brzmi ona bardzo swojsko à la minister Patryk Jaki – przypomina bowiem bliźniaczo to, co w Polsce słyszymy już od miesięcy: „grupa kolesi”, „orzeczenie haniebne i skandaliczne”, „ten wyrok to nie wyrok, lecz opinia ze spotkania przy kawie i ciastkach” itd. itp.. Krytycy pomysłów na polską reformę wymiaru sprawiedliwości bardzo często przywołują argument typu: „w Ameryce byłoby to niemożliwe”. Będą więc chyba musieli zmienić zdanie.

Ale mówiąc już całkiem poważnie – jest pewna bardzo istotna różnica pomiędzy tym, co chce z sądami i sędziami uczynić polska „dobra zmiana”, a tym, co trapi już od dawna amerykański wymiar sprawiedliwości. Kiedy uchwalano i ratyfikowano w końcu 18. wieku amerykańską konstytucję Alexander Hamilton napisał, że sądownictwo to „najmniej niebezpieczna władza” (the least dangerous branch), ponieważ „nie ma miecza i nie ma sakiewki”. Pisałem już o tym wprawdzie na tych łamach „Gazety Wyborczej” z 8 stycznia 2017 r., ale warto powiedzieć, co nastąpiło później. Otóż w miarę upływu czasu w amerykańskim systemie politycznym nastąpiło pewne przegięcie i trzecia władza, zwłaszcza Sąd Najwyższy, zaczęły zyskiwać tak silną, wręcz dominującą i konstytucyjnie raczej nie uzasadnioną pozycję, że całkowicie zmieniono formułę Hamiltona i zaczęto mówić o judykaturze odwrotnie: „najbardziej niebezpieczna władza” (the most dangerous branch).

Od dawna podkreśla się w związku z tym, że w dobrze funkcjonującej demokracji prawda leży gdzieś po środku – sądy nie powinny sobie uzurpować nadmiernego imperium, ale nie mogą być też wyłącznie maszynką do zatwierdzania pomysłów władzy ustawodawczej i wykonawczej. Judykatura nie jest bowiem aż tak bezbronna, jak sądził Hamilton. Nie ma wprawdzie „miecza i sakiewki”, te dzierżą prezydent i kongres, ale ma inny bardzo istotny oręż – jest strażnikiem wartości konstytucyjnych. Swoim wyrokiem sędzia (i to wcale „nie tak zwany”, lecz prawdziwy) James Robart tylko o tym przypomniał prezydentowi Donaldowi Trumpowi.

Ktoś oczywiście może powiedzieć, że poszukiwanie analogii pomiędzy systemem amerykańskim i ostatnimi propozycjami reformy wymiaru sprawiedliwości w Polsce jest zestawianiem ze sobą rzeczy kompletnie nieporównywalnych. Otóż istotnie, na pierwszy rzut oka może się tak wydawać. Jeśli jednak spojrzymy na problem z punktu widzenia filozofii polityki w sposób modelowy i w kategoriach pewnego procesu, to amerykańskie doświadczenia wydają się bardzo pouczające. PiS, świadomie czy nie, wyciąga z nich wnioski, tyle że w odwrotnym kierunku.

PiS nie zmierza bowiem do przywrócenia konstytucyjnej równowagi pomiędzy trzema władzami, lecz wręcz przeciwnie – próbuje tę równowagę wbrew konstytucji zakłócić, a właściwie nawet więcej, kompletnie zniszczyć. Atakuje więc władzę sądowniczą nie dlatego, że rzeczywiście jest „najbardziej niebezpieczna”, lecz dlatego, że potencjalnie może nie być aż tak „najmniej niebezpieczna”, jak to sugerował Hamilton. Potencjalnie, ponieważ jako całość nie wykonywała przez długie lata swojej funkcji, robił to w jej imieniu lepiej lub gorzej wyłącznie Trybunał Konstytucyjny. Ale takiego Trybunału już nie ma, natomiast pozostałe sądy ustami pierwszej prezes Sądu Najwyższego przypomniały o konieczności (czy także o gotowości – zobaczymy) do pełnienia roli strażnika konstytucyjnej aksjologii.

I to PiS-owi wydało się to na tyle niebezpieczne, że chce odwrócić amerykański model, a nawet pójść dalej – sądy i sędziowie nie mają niczego strzec (zwłaszcza konstytucyjnej aksjologii, którą PiS od samego początku kontestuje), mają być tylko współwykonawcą pewnej polityki nazywanej eufemistycznie „dobrą zmianą”. To wprawdzie wbrew istocie władzy sądowniczej, ale i na to znajdzie się rada. Trzeba tak skonstruować system nominacji i awansów sędziowskich, by zależały one całkowicie od władzy wykonawczej i żeby sędziowie znali swoje miejsce w szyku.  Na tym w gruncie rzeczy polega istota pomysłów władzy na skład i kompetencje Krajowej Rady Sądownictwa i wynikające stąd konsekwencje. To co z sądami i sędziami chce zrobić PiS wynika z pewnej filozofii polityki, która obca jest idei konstytucjonalizmu. Tam gdzie w grę wchodzi konstytucyjna aksjologia, tam czasami będzie się musiał wypowiedzieć sąd i trzeba to będzie uszanować. Ale warto w tym kontekście przypomnieć opinię amerykańskiego sędziego Roberta H. Jacksona wyrażoną w zdaniu wspierającym wyrok w sprawie Brown v. Allen z 1953 roku – jesteśmy ostateczni nie dlatego, że jesteśmy nieomylni, lecz jesteśmy nieomylni wyłącznie dlatego, że jesteśmy ostateczni. PiS  nie tyle nie potrafi, co raczej kompletnie nie chce tego zrozumieć.

Nie ma oczywiście pewności, ale w Ameryce prezydent Trump raczej potknie się o trzecią władzę. Jak będzie w Polsce – zobaczymy. Podobno w polityce „nigdy nie mów nigdy”.

Autor jest profesorem, kierownikiem Katedry Teorii i Filozofii Prawa na WPiA Uniwersytetu Gdańskiego

Wytłuszczenia pochodzą od redakcji.

Posted by Jerzy Zajadło