Lider liberałów Christian Lindner zerwał rządowe negocjacje koalicyjne z CDU, CSU i Zielonymi. Czy w Niemczech zacięły się dwie znakomicie dotąd naoliwione maszyny?
Pierwsza z nich to maszyna marki Merkel. Trzykrotnie już pełniąca urząd kanclerza szefowa chadecji słynęła dotąd z niezwykłej zręczności w sterowaniu niemiecką polityką, krocząc dzięki temu od zwycięstwa do zwycięstwa wyborczego. Inteligencja, opanowanie i blisko dekada czeladnictwa u boku Helmuta Kohla (następnie zresztą – przy okazji afery nielegalnych „czarnych kont” CDU – potraktowanego przez nią bez najmniejszych sentymentów) pozwoliły jej posiąść w mistrzowskim stopniu umiejętność realizacji swoich władczych ambicji. Wyciskała jak cytryny kolejnych sojuszników we własnej partii, dorabiając się krzywdzącej legendy „czarnej wdowy”. Krzywdzącej, bo – jak zauważa dr hab. Arkadiusz Stempin w książce Angela Merkel. Cesarzowa Europy – pozostawiani w pokonanym polu politycy-mężczyźni winić za swoje niepowodzenia powinni raczej siebie, a nie Merkel, wykorzystującą tylko ich nieraz zasadnicze potknięcia[1]. Równie sprawnie jak z antycypowanymi konkurentami we własnych szeregach wychowana w NRD córka pastora radziła sobie z liderami ugrupowań koalicyjnych. Oba sojusze z SPD (2005–2009 i 2013–2017) przyniosły istotne profity wyłącznie chadekom, a socjaldemokraci nie byli w stanie w ramach dowodzonych przez Angelę Merkel Wielkich Koalicji bądź to wyegzekwować własnej agendy politycznej, bądź to przekonać elektoratu, że ta realizacja stanowi zasługę właśnie ich, a nie partnera rządowego. W efekcie o ile w 2005 roku wynik wyborczy SPD wyniósł 34,2% (zaledwie o 1% mniej niż rezultat CDU), o tyle w 2009 i 2017 – po upływie dwóch czteroletnich kadencji u władzy – odpowiednio: 23% (CDU: 33,8%) i 20,5% (CDU: 32,9%). Przytoczone liczby najlepiej odzwierciedlają głębokość defensywy, w jakiej mimo kolejnych zmian przywódców najstarsza niemiecka partia polityczna (chlubiąca się genezą sięgającą 1863 roku) znalazła się w ciągu ostatniego 12-lecia. Mowa przecież o spadku poparcia blisko o połowę! W tym czasie, omijając kolejne rafy w polityce wewnętrznej i europejskiej (na czele z kryzysem greckim), chrześcijańskim demokratom udało się zachować stan posiadania, co zawdzięczali talentowi swojej liderki, odrzucającej przeniesione w dobie mediatyzacji polityki do lamusa klisze typu „prawica/lewica” i nieraz bardzo elastycznie (by nie powiedzieć – koniunkturalnie) dostosowującej program do bieżących gustów elektoratu. Najlepszym tego przykładem Energiewende, czyli zmiana w polityce energetycznej, polegająca na nagłym odwrocie od mocno forsowanego kierunku „proatomowego” na rzecz sukcesywnego wygaszania niemieckich elektrowni jądrowych. Nastąpiło to pod wpływem paniki po awarii reaktora w Fukushimie, a oznaczało „podprowadzenie” Leitmotivu partii Zielonych. Z kolei liberałów z FDP (współrządzących w latach 2009–2013) po części zgubiła zdrada ideałów, za jaką wyborcy uznali promowanie interesów wielkiego biznesu hotelarskiego, nie zaś nowoczesnej klasy średniej, a po części też zablokowanie przez CDU, z uwagi na trudną sytuację budżetową, koalicyjnego planu wyraźnego obniżenia podatku dochodowego, na którego urzeczywistnienie naciskali jednak silniej liberałowie – i z nimi go bardziej kojarzono. Stery Republiki Federalnej przejmowała FDP jako partner chadecji w 2009 roku po uzyskaniu 14,6% ważnych głosów wyborczych. Zaledwie 4 lata później z rezultatem wynoszącym 4,8% znalazła się poza Bundestagiem, nie przekraczając 5-procentowego progu.
Christian Lindner to młody, ale już szczwany lis. Przede wszystkim: wyciągający wnioski z przeszłości. Nie zamierza podzielić losu innego liberała – Guido Westerwellego – który swego czasu dał się ograć Angeli Merkel, choć trzeba przyznać, że i w tym wypadku pani kanclerz miała ułatwione zadanie. Korzystała po prostu z „prezentów” koalicjanta, takich jak objęcie przez Westerwellego teki ministra spraw zagranicznych a nie finansów; było to wprawdzie zgodne z częstą praktyką koalicji z udziałem liberałów, ale nie miało sensu taktycznego, skoro wspomniany polityk nie znał się na dyplomacji, za to dobrze orientował w gospodarce, mając na nią wyraziste poglądy. Wiele nauczyła też Lindnera smutna historia SPD, partii od dawna będącej cieniem samej siebie sprzed lat, której ostatecznie nie pomógł we wrześniowych wyborach nawet rokujący początkowo niemałe nadzieje comeback Martina Schulza z Brukseli do Berlina. Urodzony w Wuppertalu Lindner wie, że musi mocno zaznaczyć odmienność FDP od reszty spektrum politycznego. Innowacyjne podejście w kampanii wyborczej polegało z jednej strony na powrocie do zapoznanych w międzyczasie ideowych – wolnorynkowych i proobywatelskich – korzeni tego ugrupowania i na wzbogaceniu tej oferty o wątki modernizacyjne (cyfryzacja); z drugiej – na dość niesztampowym, zwłaszcza jak na standardy nudnawej 68-letniej Bundesrepubliki, stylu prowadzonej kampanii wyborczej. Plakaty FDP zwracały uwagę nietypową, często czarno-białą, grafiką oraz zaskakującymi kadrami prezentującymi lidera (np. w trakcie przemówienia w wielkiej sali sfotografowano go zza mównicy, od dołu) i oryginalnymi hasłami (m.in. Ungeduld ist auch eine Tugend –„Niecierpliwość też jest cnotą”). Wszystko to razem wzięte przekonało 10,7% głosujących, że to właśnie Lindner ma w sobie świeżość i determinację, aby liberałowie coś znaczyli. Powrót do Bundestagu nie zaspokoił jego ambicji; 38-latek idzie za ciosem. W niedzielę tuż przed północą ogłosił po miesiącu pertraktacji, że FDP zrywa negocjacje w sprawie koalicji „jamajskiej” (nazwa pochodzi od barw poszczególnych partii: czarnej – CDU/CSU, żółtej – FDP i zielonej). Przyczyna? Podobno brak porozumienia programowego. Es ist besser, nicht zu regieren, als falsch zu regieren („Lepiej nie rządzić, niż rządzić źle”) – powiada Lindner i może być to miłe uchu niemieckiego wyborcy. Politycy mądrej po szkodzie SPD „już” w trakcie wieczoru wyborczego 24 września postanowili zaprzestać nieumyślnego wykańczania własnej partii, deklarując désintéressement przedłużeniem sojuszu z chadekami. I dlatego pierwszy raz w historii RFN do rządzenia będzie trzeba aż trzech frakcji parlamentarnych, a nie dwóch. W zaistniałej sytuacji bez nich nie uda się zebrać większości składu Bundestagu, niezbędnej do wyboru kanclerza, którym po raz czwarty chce zostać Angela Merkel. Chce, ale – jak się właśnie okazało – dziś będzie jej o to znacznie trudniej niż kiedyś, bo solidną garść piachu w tryby świetnie naoliwionej maszyny marki Merkel wsypał, wywołując donośne trzaski, Christian Lindner. Ostatecznie mogą one nawet doprowadzić do bezprecedensowych w dziejach RFN skutków w sferze praktyki konstytucyjnej. Jeżeli bowiem potencjalni „Jamajczycy” nie zawrą porozumienia (a koalicje chadecji: z antysystemową lewicą – Die Linke, bądź antysystemową prawicą – Alternative für Deutschland, nie wchodzą w grę, podobnie jak i inne warianty), to konsekwencją będą albo przedterminowe wybory do Bundestagu, pierwszy raz w historii zarządzone w wyniku fiaska operacji powołania rządu bezpośrednio po ostatnich wyborach, albo eksperymentalne utworzenie gabinetu mniejszościowego.
Opcja nr 1: przedterminowe wybory wkrótce po wyborach „regularnych”
W obliczu braku szans Angeli Merkel na zdobycie w pierwszej procedurze wyboru kanclerza[2] większości głosów członków Bundestagu (art. 63 ust. 2 Ustawy Zasadniczej RFN z 1949 roku – dalej: UZ) teoretycznie Prezydent Federalny Frank-Walter Steinmeier (SPD) mógłby przedstawić parlamentowi innego kandydata. Jednak z powodów wskazanych powyżej taki kandydat miałby jeszcze mniejsze nadzieje na sukces niż Merkel. Prezydent na pewno nie narazi na poważny szwank swojego autorytetu, a zgłoszenie kandydatury skompromitowanej następnie wynikiem głosowania skompromitowałoby i jego samego, naruszając niepisaną zasadę, że przedstawić powinien kandydata większości parlamentarnej. Równie teoretycznie w drugiej procedurze wyboru, która – zgodnie z art. 63 ust. 3 UZ – musi zamknąć się w przeciągu 14 dni od fiaska poprzedniej, Bundestag mógłby wybrać kanclerza z inicjatywy deputowanych (na tym etapie nie przewidziano propozycji prezydenckich). I to jednak z powodu braku perspektywy koalicyjnej wydaje się nieprawdopodobne. Jest jeszcze trzecia procedura (art. 63 ust. 4 UZ), uruchamiana natychmiast po niepowodzeniu poprzedniej. W wyniku przeprowadzenia głosowania wybrany zostaje ten, kto uzyskał w nim najwięcej głosów, tyle że skuteczność owego wyboru ustrojodawca niemiecki uzależnia od osiągniętej większości. Jeżeli wynosi ona tyle, ile jest wymagane we wcześniejszych procedurach, wówczas prezydent ma prawny obowiązek mianowania wybrańca na stanowisko kanclerza, co musi uczynić w ciągu 7 dni. Jeżeli natomiast wybór nastąpił większością niższą niż ponad połowa składu Bundestagu, to prezydent ma obowiązek dyskrecjonalnie rozstrzygnąć (w ramach tzw. Reservegewalt – władzy rezerwowej przewidzianej na wypadek sytuacji „awaryjnych”) o tym, czy kanclerza mianować, czy też zamiast tego rozwiązać Bundestag, a w rezultacie doprowadzić do przedterminowych wyborów. W literaturze podkreśla się pełną swobodę decyzji prezydenta, który musi dokonać oceny perspektyw stabilności rządzenia przez takiego „kanclerza mniejszości” (Minderheitskanzler). W praktyce istotny wpływ może wywrzeć ocena tych perspektyw przedstawiona przez samego szefa rządu. Nie ma jednak konstytucyjnych przeszkód dla prezydenta, aby oczekiwań kanclerza nie uwzględnił. Jak prawdopodobne jest, że tak stałoby się w rozważanym przypadku? Z jednej strony – niezbyt, choćby z tego względu, że socjaldemokrata Steinmeier porozumieniu z Merkel zawdzięcza lutowy wybór na najwyższy nominalnie urząd w RFN. Z drugiej strony skoro – jak rzadko kiedy – w takich wypadkach konstytucja niemiecka wyposaża go w szerszy zakres władzy niż na co dzień, mógłby chcieć z niego skorzystać. Niedługo przed zerwaniem negocjacji przez FDP Steinmeier przestrzegł ich uczestników przed „grą na przedterminowe wybory”, dając tym samym zawczasu do zrozumienia, że zamierza mieć coś do powiedzenia w tej sprawie, a konkretnie: że nie życzy sobie rychłej elekcji parlamentarnej, oczekując rozwiązania sporu w łonie wybranego we wrześniu Bundestagu. Trzeba przyznać, że i z punktu widzenia stabilności politycznej Niemiec niechęć do wariantu z wyborami wydaje się uzasadniona. Bardzo możliwe, że zirytowani kłótniami mainstreamowych polityków wyborcy za drugim podejściem jeszcze liczniej niż na początku jesieni (12,6%) wskazaliby na antysystemową, prawicową AfD. Przedterminowe wybory mogą być też w smak Lindnerowi, liczącemu – skoro nie udało mu się wylicytować odpowiednich łupów rządowych (czy to personalnych, czy to w sferze programowej) – na pomnożenie aktualnej liczby liberalnych mandatów w Bundestagu. Z kolei dla Merkel odwołanie się do werdyktu narodu w tym momencie, po fiasku negocjacji koalicyjnych, może stanowić poważne ryzyko, z coraz wyraźniej majaczącym na horyzoncie zagrożeniem utratą fotela kanclerza, chyba że udałoby się jej przekonać Niemców do narracji z ambicjami Lindnera realizowanymi przez niego kosztem interesu państwa. Szansę na wyjście z kryzysu spowodowanego ostatnim nędznym wynikiem bawarskiej CSU („siostry” CDU działającej tylko na obszarze landu ze stolicą w Monachium) może zwietrzyć jej szef Horst Seehofer, usiłując obciążyć tym wynikiem panią kanclerz. SPD będzie zaś drżeć o swój wynik, przystępując do kampanii z piętnem wiecznego przegranego, choć jej politycy zapewniają teraz, że nie obawiają się przyspieszonych wyborów. Niemniej jeżeli obecna kanclerz zdecyduje się zaryzykować, a prezydent Steinmeier da się jej przekonać – lub gdy po prostu wszelkie inne pomysły wyjścia z kryzysu spalą na panewce – to do przedterminowej elekcji do Bundestagu, pierwszej w dziejach RFN zarządzonej w związku z jego rozwiązaniem na podstawie art. 63 ust. 4 zdanie 3 UZ, dojdzie.
Opcja nr 2: gabinet mniejszościowy Angeli Merkel
Jeżeli urzędująca kanclerz zdecyduje się na ten wariant, posiadający w aktualnym stanie rzeczy jeszcze więcej wad niż opcja wyborcza, byłaby to również sytuacja bez precedensu w historii RFN. Wprawdzie Willy Brandt w 1972, Helmut Kohl w 1982 oraz Gerhard Schröder w 2005 roku nie otrzymali od Bundestagu wotum zaufania, jednak każdorazowo były to głosowania przegrane przez nich intencjonalnie (część posłów frakcji rządowych – w tym i członków rządu – bądź to wstrzymała się od głosu, bądź to nie wzięła udziału w głosowaniu), aby doprowadzić do zarządzenia wyborów. Rząd Brandta znalazł się w pułapce pata parlamentarnego, co ujawniło m.in. głosowanie w sprawie budżetu Urzędu Kanclerskiego, w którym padł remis – wraz z remisem zaś i sam budżet. Kohlowi przedterminowe wybory były potrzebne dla wzmocnienia własnej legitymacji społecznej (bo konstytucyjna nie budziła wątpliwości) po tym, jak na urząd kanclerza wyłoniono go – głosami posłów nowej koalicji (CDU/CSU–FDP zamiast SPD–FDP) – w trybie konstruktywnego wotum nieufności. Schröder chciał zawczasu powstrzymać erozję władzy SPD–Zielonych, zanim odpływ elektoratu zupełnie pozbawiłby te dwie partie szans na kontynuację rządów. Ostatecznie prawie dopiął swego – „czerwoni” przegrali z „czarnymi” tylko o 1% głosów. To wprawdzie znakomity przykład potwierdzający, że „prawie” robi wielką różnicę, ale też i dotrwanie do przypadającego na 2006 rok końca kadencji najpewniej przyniosłoby gorszy wynik SPD. W niemieckiej literaturze konstytucyjnoprawnej i w orzecznictwie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego stosuje się czasami określenie unechte Vertrauensfrage („nieprawdziwe wotum zaufania”) na użytek charakterystyki wykorzystania tej instytucji w sposób taki jak w dwóch ostatnich ww. wypadkach (gabinet Brandta zmagał się jednak z realnym problemem braku zaufania większości Bundestagu, a przynajmniej niepewności co do jej istnienia). Sytuacja nowego rządu Merkel, gdyby miał on powstać po ostatecznym fiasku rozmów koalicyjnych, byłaby odmienna z uwagi na realnie mniejszościowy jego charakter. Z punktu widzenia odbioru społecznego stanowiłaby ona wybitny dyskomfort. Wspomnianą zaś presję ze strony prezydenta Steinmeiera, wywieraną na niedoszłych na razie „Jamajczyków”, można też odczytywać tak: domaga się on rządu większościowego, a gdyby takowego nie udało się wynegocjować, to Bundestag zostanie rozwiązany, choć prezydent wolałby tego uniknąć. Trzeba tu zaznaczyć, że UZ wyposaża kanclerza mniejszości w atrakcyjne (co do skutków prawnych) instrumenty ustrojowe. Po pierwsze, każdy kanclerz ma prawo powiązać głosowanie nad wnioskiem o wotum zaufania dla niego z konkretnym przedłożeniem rządowym (art. 68 ust. 1 w zw. z art. 81 ust. 1 zdanie drugie UZ), a skutek uzyskania wymaganej większości głosów członków Bundestagu jest jednolity dla wniosku i dla przedłożenia. Wyrażenie więc wotum zaufania oznacza też uchwalenie projektu ustawy (lub innego projektu), gwarantując skuteczność prowadzonej polityki. W 2001 roku skorzystał z omawianego narzędzia w celu uzyskania zgody większości własnego zaplecza parlamentarnego na wysłanie Bundeswehry do Afganistanu duet Schröder – Fischer, pacyfikując z jego pomocą pacyfistyczne (nomen omen) skrzydło Zielonych, które zdecydowanie sprzeciwiało się udziałowi niemieckich żołnierzy w operacji wojskowej, ale nie wypadało mu nie poprzeć wotum zaufania dla własnego gabinetu. Swoistą sankcją za niewyrażenie wotum zaufania – o której użyciu decyduje wszelako swobodnie kanclerz – jest prawo wystąpienia przezeń w terminie 21 dni od głosowania z wnioskiem do prezydenta o rozwiązanie Bundestagu, co może podziałać jak straszak na niechętnych przedterminowym wyborom posłów. Zatem kanclerz ryzykuje niewiele: w ciągu tych samych 21 dni od fiaska wotum zaufania Bundestag może w procedurze analogicznej jak w przypadku konstruktywnego wotum nieufności wybrać większością głosów swoich członków nowego kanclerza, ale to – z uwagi na prawdopodobny brak większości skonsolidowanej wokół personalnej alternatywy dla urzędującego szefa rządu – jest mało realne. Bundestag zaś ryzykuje wiele: bardziej prawdopodobne jego rozwiązanie przez prezydenta na wniosek kanclerza. Po drugie, kanclerz, który za sprawą niepowodzenia w głosowaniu nad wotum zaufania został już zweryfikowany jako kanclerz mniejszości, może przekonać swój rząd, aby występował do prezydenta, za zgodą Bundesratu, o ogłaszanie dla kolejnych ustaw tzw. Gesetzgebungsnotstand („stanu konieczności ustawodawczej” – art. 81 UZ). Z racji swoich prorządowych i „proefektywnościowych” skutków ustrojowych to instytucja o niemałym powabie, wodząca zatem kanclerza na pokuszenie. Pozwala bowiem traktować niczym uchwalone ustawy pilne ich projekty lub te powiązane przez kanclerza z wnioskiem o wotum zaufania, które Bundestag dwukrotnie odrzucił lub też po pierwszym odrzuceniu wprawdzie uchwalił, ale w kształcie dla rządu nie do zaakceptowania. Można z tego instrumentu korzystać wielokrotnie, ale tylko przez 6 miesięcy w okresie danej kadencji kanclerskiej. Za każdym razem potrzebne jest też odrębne ogłoszenie stanu konieczności ustawodawczej, a co więcej – do przekształcenia danego projektu w ustawę mimo braku poparcia większości składu Bundestagu dochodzi pod warunkiem każdorazowej akceptacji ze strony Bundesratu (niezależnie od uprzedniej konieczności uzyskania aprobaty Bundesratu dla wniosku rządowego o ogłoszenie tego stanu przez prezydenta). Procedura to – jak widać – wielce zawiła, ale dostarczająca rządowi poważnych korzyści ustrojowych, pod warunkiem wsparcia politycznego w Bundesracie, w którym stosunek sił między partiami zmienia się w trakcie kadencji Bundestagu wraz z kolejnymi, rozłożonymi w czasie, wyborami w poszczególnych niemieckich landach (w Bundesracie zasiadają członkowie rządów tych landów). W przypadku ewentualnego gabinetu mniejszościowego Angeli Merkel trudności w znalezieniu wsparcia upatrywać można też – mimo wyższej niż w Polsce jakości kultury politycznej i większej gotowości do współpracy ponad podziałami – w osobie prezydenta Steinmeiera z SPD. Wprawdzie bez aprobaty posłów chadecji nie zostałby on wybrany na swój urząd w 2017 roku, ale bez aprobaty własnej partii nie poczuje smaku reelekcji za nieco ponad cztery lata. Logika procesu politycznego wskazuje, że taki ewentualny konflikt lojalności Steinmeier mógłby rozstrzygnąć na korzyść własnego środowiska. Trudno też sobie wyobrazić dumną Merkel na czele mniejszościowego rządu, chodzącą od Annasza do Kajfasza w poszukiwaniu wsparcia dla praktycznie każdej ważniejszej ustawy. To przecież niegodne wieloletniej „cesarzowej Europy”! Inaczej wyglądałaby sytuacja, gdyby istniała gwarancja stałego sukursu ze strony (chadeckiego) prezydenta i (chadeckiego) Bundesratu. Jednak prezydent jest socjaldemokratą, a w Bundesracie – nawet teraz, gdy w Urzędzie Kanclerskim wciąż urzęduje (tymczasowo) dotychczasowy gabinet Merkel z udziałem SPD – chadecy i socjaldemokraci nie mają większości, co wymusza na nich poszukiwanie w poszczególnych sprawach wsparcia frakcji neutralnych. Bez głosów SPD zaplecze rządu Merkel w Bundesracie stanie się bardzo nikłe. Wszystko to sprawia, że wizja utworzenia gabinetu mniejszościowego, do którego zresztą w przywiązanych do stabilności politycznej Niemczech odczuwana jest instynktowna niechęć, a który na dodatek cechowałby się deficytem legitymizacji, wydaje się wizją zupełnie nierealistyczną, choć szefowa frakcji SPD w Bundestagu dopiero co zasugerowała, że właśnie rząd mniejszościowy CDU/CSU mógłby być jednym ze sposobów rozwiązania problemu (sugestię tę negatywnie ocenił jednak szef Urzędu Kanclerskiego Peter Altmaier z CDU). Trochę szkoda, bo byłoby to nowe doświadczenie praktyki konstytucyjnej, z punktu widzenia badaczy ustroju niewątpliwie pasjonujące, zwłaszcza, gdyby jednak udało się sięgnąć – w razie okazjonalnej przynajmniej zgody polityków opozycji i prezydenta – po stan konieczności ustawodawczej, nigdy dotąd nieogłoszony. Tyle że równie niewątpliwie doświadczenie to zagrażałoby destabilizacją sytuacji politycznej w RFN, dostarczając amunicji AfD i tworząc podatny grunt dla napędzania klienteli wyborczej temu kontestującemu niemiecki model demokracji ugrupowaniu.
Po stanowczej deklaracji Martina Schulza nie wchodzi w grę „plan B”, czyli kolejna Wielka Koalicja. Nic dziwnego. Dla SPD byłby to gwóźdź do trumny. Zresztą wbrew pozorom i chadecji niekoniecznie kontynuacja Groβe Koalition musiałaby się opłacać, bo przecież wynik AfD, do której w znacznej mierze odpłynął elektorat CDU, wskazuje na wzrost nastrojów antyestablishmentowych. Prolongata skostniałego sojuszu partii ludowych, o najbardziej rozcieńczonym profilu ideowym, tylko sprzyjałaby petryfikacji tej tendencji, czego uczą ostatnie doświadczenia austriackie. Inna sprawa, że nie wszyscy czołowi politycy chadecji zdają się dostrzegać to zagrożenie, skoro po decyzji Lindnera wzywają socjaldemokratów do zrewidowania swojego stanowiska. Wezwania te można odebrać jako rozpaczliwą próbę wyjścia z impasu po czarnej polewce podanej Merkel przez liberałów.
Z dobrze dotąd naoliwionych trybów maszyny marki RFN dobiegają coraz bardziej niepokojące trzaski. Wydaje się, że w dłuższej perspektywie każdy z omówionych wariantów rozwoju zdarzeń zaszkodzi nadreńskiej demokracji. Tymczasem to właśnie jej stabilność i sprawność stanowiły powód do dumy dla Niemców, a zarazem przyczynę dość często dokonywanej recepcji elementów systemu kanclerskiego w innych państwach.
Może się okazać, że Christian Lindner, który wyrósł na trudniejszego przeciwnika Angeli Merkel, niż pewnie sama kanclerz jeszcze niedawno się spodziewała, swoją decyzją jedynie podbija stawkę, usiłując ugrać dla FDP więcej, niż udało mu się do tej pory, zaś ostatecznie jednak zdecyduje się na koalicję „jamajską”. W tym momencie nie sposób o tym przesądzić, ale zaistniała sytuacja stanowi dobrą okazję do nakreślenia choćby tak skrótowej jak powyższa panoramy rozmaitych mechanizmów rządzenia dających się pomyśleć na gruncie niemieckiej konstytucji. Panoramy złożonej, skomplikowanej, ale – jak sądzę – interesującej.
Maciej Pach jest doktorantem w Katedrze Prawa Konstytucyjnego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego.
[1] Zob. A. Stempin, Angela Merkel. Cesarzowa Europy, Warszawa 2014, s. 221–256.
[2] Niemiecka konstytucja nie zna inwestytury parlamentarnej. Zatem Prezydent Federalny nie mianuje „od razu” Kanclerza Federalnego, a ten nie ubiega się w Bundestagu o wotum zaufania, tylko jest wybierany przez Bundestag na wniosek prezydenta.
Podziel się: