W swoim poprzednim felietonie na tym portalu zająłem się magią słowa „kontekst”. Wydarzenia ostatnich dni spowodowały, że trzeba by też trochę miejsca poświęcić równie zagadkowym funkcjom, jakie może spełniać z pozoru niewinne słowo „przepraszam”.
Brednie polityków PiS dzielą się na dwie kategorie: takie, za które nie opłaca się przepraszać, ponieważ są częścią pewnej polityki (vide: Morawiecki o sędziach) i takie, które mogą wyborczo zaszkodzić, więc na wszelki wypadek lepiej się z nich wycofać jakimś nic nie znaczącym „żałuję – zostałem źle zrozumiany” (vide: Jaki o Wehrmachcie), „nie chcę szkodzić mojej partii” (vide: Pawłowicz o żydowskim święcie) lub „moje słowa zostały wyrwane z kontekstu” (vide: Bierecki o oczyszczaniu wspólnoty narodowej). Obie kategorie łączy tylko to, że chociaż pozostaną bredniami i ich autorzy o tym raczej wiedzą, to jednak spełniły zamierzony cel orania świadomości własnego elektoratu. Prędzej czy później jednak powrócą, tyle że w jakiejś nowej postaci – i znowu będą przedmiotem przedwyborczych kalkulacji: już warto czy jeszcze nie warto przepraszać? Biedne jest tylko to piękne słowo „przepraszam”, ponieważ w wydaniu polityków PiS, wypowiedziane czy nie wypowiedziane, kompletnie nic nie znaczy. Czasami przeprosiny w ogóle nie są zresztą potrzebne – jest bowiem pewna grupa, która wyspecjalizowała się w swoistej hermeneutyce i na potrzeby gawiedzi łagodzi nieco brednie tłumacząc, co bredzący miał na myśli (np. Cymański, Czarnecki czy Sasin), chociaż czasami wychodzą z tego jeszcze większe brednie.
W przestrzeni publicznej oznacza to jednak pewną nową jakość – kiedyś „przeprosiny” obracały się w sferze intencji i mogły być szczere, bądź nieszczere; teraz przesunęły się w sferę pragmatyzmu i mogą być opłacalne, bądź nieopłacalne. Stopień pragmatyzmu rośnie w zależności od tego, czy wypowiedziane brednie były tylko przypadkowym lapsusem wynikającym z braku bliższej relacji pomiędzy specyficzną artykulacją i klasycznie pojętym rozumem (czytaj: językiem i mózgiem), czy też elementem pewnej świadomej polityki formułowanej z zamiarem pilnej obserwacji reakcji elektoratu. Prawdziwa instrumentalizacja hamletowskiego wymiaru decyzji „przepraszać czy nie przepraszać – oto jest pytanie” dotyczy tylko tej drugiej sytuacji. Ta pierwsza jest bowiem znacznie prostsza – można ją bowiem albo zbagatelizować znaną formułą „koń jaki jest każdy widzi” i nie ma się czym przejmować, albo też się od niej odciąć i zdystansować jak nie przymierzając „Mazurek od Pawłowicz”.
Jest oczywiście jeszcze trzecie wyjście. Może się bowiem okazać, że społeczny odbiór bredzącego towarzysza/towarzyszki jest znacznie lepszy i bardziej przychylny niż można by tego prima facie oczekiwać. Wówczas nie jest to kwestia przeprosin, lecz raczej awansu nie docenianej do tej pory jednostki i włączenia jej w główny nurt polityki, skoro tak świetnie wyczuwa potrzeby elektoratu.
W najlepszej sytuacji są niektórzy moi koledzy/koleżanki uczeni – jeśli nawet decydują się czasami na wygadywanie na potrzeby polityki kompletnych bredni, to i tak nie muszą przepraszać, ponieważ cała reszta nie bierze ich poważnie. Wystarczy, że ze wstydu nie przenoszą tego do prac naukowych.
Podziel się: