W najnowszym numerze 125/2018 Magazynu Polsko-Niemieckiego DIALOG ukazał się taki tekst. Momentami miałem wątpliwości co do tytułu i czy nie przesadzam z nazywaniem polskiego procesu legislacyjnego farsą. Po wczorajszym spektaklu w Sejmie już żadnych wątpliwości nie mam.
Kilkanaście miesięcy temu Polskę lotem błyskawicy obiegła wiadomość o zatrzymaniu i skuciu kajdankami Władysława Frasyniuka – w telewizyjnym komentarzu jego adwokat przywołał formułę Radbrucha. Co to jest właściwie takiego ta formuła, skoro ostatnio jest na ustach wszystkich i każdy rozumie ją inaczej? Według jednych formuła Radbrucha powstała w określonym kontekście historycznym i nie wolno jej nadużywać, według innych przeciwnie – ma walory uniwersalne i może znaleźć zastosowanie także w państwie mieniącym się demokratycznym i praworządnym. Spróbujmy to uporządkować.
W 1946 roku niemiecki filozof prawa Gustav Radbruch opublikował artykuł pod tytułem „Ustawowe bezprawie i ponadustawowe prawo”. Podsumował tam okres nazizmu i postawił trzy tezy, nazwane później od jego nazwiska formułą Radbrucha: po pierwsze, może dochodzić do takiego konfliktu wewnątrz prawa, że czasami powinniśmy odłożyć na bok jego literę i kierować się duchem sprawiedliwości; po drugie, czasami ta swoista perwersja prawa jest tak daleko idąca, że coś, co jest z pozoru ubrane w szaty ustawy, w gruncie rzeczy w ogóle nie zasługuje na miano prawa; po trzecie, odpowiedzialność za nazistowskie bezprawie ponosi przynajmniej częściowo tzw. pozytywizm prawniczy, który całe pokolenia prawników wychował w duch bezwzględnego posłuszeństwa władzy.
Tyle Radbruch – historyczny kontekst jego propozycji jest więc oczywisty. Jednak tak naprawdę niemiecki prawnik kierował swoje słowa przede wszystkim do przyszłych pokoleń, ponieważ sam był już w wówczas w podeszłych wieku i wkrótce 23 listopada 1949 roku zmarł w swoim ukochanym Heidelbergu. W latach 90., kiedy przyszło rozliczać bezprawie komunistyczne i niektóre inne reżimy autorytarne w różnych częściach świata (np. w RPA i w niektórych krajach południowo-amerykańskich i azjatyckich), przypomniano sobie o jego trochę zapomnianej formule i np. w Niemczech wykorzystano ją w procesach osób odpowiedzialnych za śmierć setek ludzi przy murze berlińskim. Zaczęto też nadawać jego propozycji bardziej uniwersalny i ponadczasowy charakter. Uświadomiono bowiem sobie, że do ustawowego bezprawia może czasami dochodzić nie tylko w reżimach totalitarnych, lecz paradoksalnie także w krajach mieniących demokratycznymi państwami prawa. Nie mają więc racji ci wszyscy, którzy protestują przeciwko powoływaniu się dzisiaj na formułę Radbrucha, ponieważ już dawno oderwała się ona od swojego podstawowego historycznego kontekstu. Moglibyśmy np. w przez jej pryzmat dokonać oceny haniebnego procederu niewolnictwa w demokratycznych w końcu Stanach Zjednoczonych w połowie 19. wieku, ale z pewnością znalazłyby się też bliższe nam przykłady.
I tutaj dochodzimy do zasadniczego pytania – czy aktualny stan praworządności w Polsce uzasadnia odwoływanie się do formuły Radbrucha? Otóż jeśli potraktujemy ją wąsko i w związku z konkretnym kontekstem historycznym, to oczywiście nie, byłoby to istotnie nadużycie intencji niemieckiego filozofa prawa. Jeśli jednak nadamy jej znaczenie bardziej uniwersalne, a taki model obowiązuje we współczesnym prawoznawstwie, to odpowiedź negatywna nie będzie już tak oczywista.
Wiele z działań obecnej władzy zbliża się bowiem niebezpiecznie do pewnej granicy, za którą rozciąga się nieograniczona przestrzeń ustawowego bezprawia. Dotyczy to zarówno działań faktycznych, jak i prawodawczych. Skupmy się tytułem przykładu tylko na kilku z nich. W wielu przypadkach skala naruszeń konstytucji jest tak daleko idąca, że powoływanie się na Radbrucha wydaje się jak najbardziej uzasadnione. Przykłady? Bardzo proszę – dewastacja prestiżu Trybunału Konstytucyjnego i jego funkcji kontrolnych; zamienienie w kompletną farsę parlamentarnych procedur ustawodawczych; wprowadzenie takich zmian w prawie o zgromadzeniach, które kompletnie kłócą się z ideą społeczeństwa obywatelskiego; rzekoma reforma wymiaru sprawiedliwości (prawo o ustroju sądów powszechnych, ustawy o SN i KRS), której jedynym rzeczywistym celem jest jego polityczne podporządkowanie i wymuszenie posłuszeństwa. Wystarczy, Radbruch by specjalnie nie protestował w sprawie użycia jego formuły do oceny charakteru tych działań.
Gdyby do działań PiS z ostatnich kilkunastu miesięcy przyłożyć niektóre z powojennych tez Gustava Radbrucha, to trzeba ze zdumieniem i przykrością stwierdzić, iż dzisiejsza Polska wykazuje symptomy niedemokratycznego państwa bezprawia. Trudno się więc dziwić, że z trudem pasuje do aksjologii leżącej u podstaw Unii Europejskiej.
Jarosław Kaczyński ciągle jednoznacznie deklaruje niepodważalność dalszego polskiego członkostwa w Unii Europejskiej, a wzywających do referendum w tej sprawie nazywa politycznymi szkodnikami i awanturnikami. Paradoksalnie te słowa powinny być jednak dla nas poważnym ostrzeżeniem, ponieważ mogą oznaczać coś dokładnie odwrotnego. Życie zdaje się potwierdzać tę prognozę, ponieważ politycy PiS mają wyjątkową skłonność do odwracania znaczeń. Swego czasu jeden ze zwolenników „dobrej zmiany” napisał na łamach codziennej prasy tak: „To co konstytucjonaliści uważają zazwyczaj za niewzruszone dogmaty, np. zasady demokratycznego państwa prawa, niezależności sędziowskiej czy zwłaszcza trójpodziału władzy, wcale nie jest takie oczywiste. Sens tych pojęć wymaga wyjaśnienia, a nie przyjmowania ich na wiarę”. Dla konstycjonalistów te słowa muszą być szokujące. Tym bardziej szokujące, że w praktyce PiS poszedł jeszcze dalej i wyszedł wyłącznie poza poziom proponowanej reinterpretacji paradygmatów: nie chodzi wyłącznie o „wyjaśnienie” tych pojęć, chodzi o ich całkowite zaprzeczenie, a więc o niedemokratyczne państwo bezprawia, zależność sędziowską i jednolitość władzy skoncentrowanej w tzw. centralnym ośrodku decyzji politycznej o charakterze pozakonstytucyjnym. Jedni podpiszą się pod tą tezą, ponieważ od samego początku przewidywali taki scenariusz wydarzeń; inni gwałtownie zaprotestują i uznają ją za histeryczną przesadę, ponieważ wierzą w sanacyjny charakter „dobrej zmiany”. Jednak fakty zdają się przemawiać za koniecznością nazywania rzeczy po imieniu. Potencjalnym krytykom z góry odpowiadam – ja nie oceniam faktów, tylko je opisuję. Jeśli coś oceniam, to wyłącznie ewentualne skutki tych faktów.
Po pierwsze, proces legislacyjny zamienił się w farsę i grę pozorów. Sejm, Senat i prezydent stały się organami, które bezkrytycznie i bezwolnie akceptują projekty ustaw powstające wprawdzie formalnie w ramach obowiązujących procedur, ale faktycznie będące emanacją kapryśnej i nieprzewidywalnej woli tzw. centralnego ośrodka decyzji politycznej. Wszystko to odbywa się bez jakichkolwiek konsultacji społecznych i bez brania pod uwagę głosu opozycji parlamentarnej, nawet tam gdzie prawo wyraźnie tego wymaga. Z punktu widzenia utrwalonych w jurysprudencji zasad takie prawo przestaje być prawem, staje dyktatem przyobleczonym tylko formalnie w szaty ustawy, w rezultacie – jest ustawowym bezprawiem. Prawo wymaga bowiem nie tylko spełnienia kryteriów nazwanych przez Lona L. Fullera jego wewnętrzną moralnością, lecz także określonego trybu uchwalania. Tymczasem w Polsce mamy do czynienia z przewrotną retoryką – z jednej strony na użytek manipulacji opinią publiczną deklaruje się przestrzeganie konstytucji i obowiązującego porządku prawnego, z drugiej zaś bezceremonialnie łamie się ustawę zasadniczą i w gruncie rzeczy gardzi się jej aksjologią. W normalnie funkcjonującym współczesnym państwie wybory są nie tylko po to, by wybrać przedstawicieli narodu umożliwiających realizację idei demokracji pośredniej, ale także (a może – przede wszystkim) po to, by ci przedstawiciele stanowili prawo w ramach demokratycznych procedur. Dzisiaj już wiemy, że w warunkach współczesnych społeczeństw masowych nie chodzi przy tym o demokrację opartą wyłącznie o arytmetyczną większość, lecz o demokrację deliberatywną i partycypacyjną, która uwzględnia głos mniejszości i w której ostateczne prawodawcze fiat jest wynikiem demokratycznego dyskursu. W warunkach demokratycznego państwa prawa istotne jest nie tylko jakie prawo się uchwala, lecz także jak się je stanowi. Na tym opieram swoje twierdzenie o symptomach niedemokratycznego państwa bezprawia i w gruncie rzeczy po to dokonano najpierw paraliżu, a następnie całkowitej degeneracji Trybunału Konstytucyjnego. Chodziło o to, by zarówno przedmiot, jak i tryb legislacji wyjąć spod jakiejkolwiek kontroli, poza oczywiście wyimaginowaną kontrolą mitycznego suwerena mamionego mirażem jego wszechmocy.
Po drugie, zmiany statusu Krajowej Rady Sądownictwa oraz Sądu Najwyższego i reorganizacja systemu organów wymiaru sprawiedliwości wyraźnie zmierzają już nie tylko do naruszenia zasad podziału władzy (art. 10 konstytucji) i odrębności władzy sądowniczej (art. 173 konstytucji). Ich celem jest wręcz przekształcenie sędziów i sądów w posłusznych wykonawców woli wspomnianego centralnego ośrodka – w równym stopniu, w jakim się to już stało udziałem władzy ustawodawczej i wykonawczej. Tak pojęte sądy przestaną być sądami i trudno znaleźć odpowiednie słowo na określenie ich istoty. Nie mamy więc do czynienia wyłącznie z reinterpretacją pojęć, lecz z ich całkowitą negacją. W swoim słynnym tekście „Pięć minut filozofii prawa” z 1945 roku Gustav Radbruch pisał tak: „Korzyść własną panujących widzi się jako korzyść powszechną. I tak oto utożsamianie prawa z rzekomą lub domniemaną korzyścią narodu zmieniło państwo prawa w państwo bezprawia”. Ktoś może oczywiście powiedzieć, że Radbruch napisał te słowa pod wpływem perwersji systemu nazistowskiego i że trudno dopatrywać się w nich jakichkolwiek historycznych analogii. Dzisiaj jednak już wiemy, że słowa niemieckiego filozofa prawa mają charakter uniwersalny i ponadczasowy, zwłaszcza z punktu widzenia europejskiej kultury prawnej. W związku z tym trudno nie zauważyć ich adekwatności w kontekście polskiej sytuacji – niestety, pasują jak ulał. Polscy sędziowie stanęli bowiem w obliczu gigantycznego paradoksu, ponieważ przyszło im chronić prawo i sprawiedliwość przed „Prawem i Sprawiedliwością”. Nie jesteśmy bowiem w stanie zaakceptować „filozofii prawa” zarysowanej swego czasu przez premiera Mateusza Morawieckiego w pamiętnym wywiadzie dla niemieckiej stacji telewizyjnej Deutsche Welle. Ten sam Radbruch napisał bowiem też inne zdanie: „Nie, nie może tak być: wszystko, co służy narodowi, jest prawem; raczej odwrotnie: tylko to, co jest prawem, służy narodowi”. Ale Radbruch napisał jeszcze coś i powinno to stanowić dla nas wskazówkę na przyszłość: „Jeśli ustawy świadomie zaprzeczają sprawiedliwości, np. arbitralnie przyznają i odbierają ludziom ich prawa, to nie obowiązują, naród nie jest zobowiązany do ich przestrzegania, a prawnicy również powinni zdobyć się na odwagę odmówienia im charakteru prawa”. Przełożone na grunt aksjologii konstytucyjnej te słowa nie oznaczają niczego innego, jak tylko prawo lub wręcz obowiązek sędziów do bezpośredniego stosowania i interpretacji konstytucji (lub jak chcą niektórzy – rozproszonej kontroli konstytucyjności prawa). Bałamutność hasła „demokracja, a nie sędziokracja” polega przede wszystkim na populistycznej sugestii, że sędziowie są wrogami demokracji, podczas gdy w rzeczywistości stanowią jej konieczny i niezbędny element. Tzw. reforma wymiaru sprawiedliwości pod pozorem walki z niedomaganiami systemowymi w gruncie rzeczy tworzy jakiś nowy system oparty na całkowitym prymacie polityki nad prawem i próbujący z niezawisłych sędziów uczynić dyspozycyjnych funkcjonariuszy władzy. Potwierdza się tutaj teza o odwracaniu znaczeń – rządzący być może dobrze identyfikują bulwersujące społeczeństwo niektóre patologie systemu, ale jednocześnie pod pozorem walki z nimi próbują na nich zbudować system jeszcze bardziej patologiczny. To, co do tej pory się tylko wbrew społecznej woli zdarzało, teraz po prostu będzie. Ten mechanizm uderza swoją logiczną prostotą i pragmatyczną skutecznością – wyjątek przekształcony w zasadę po prostu przestaje istnieć. Do czasu, kiedy ludzie nie zorientują się ponownie, że w pierwotnych deklaracjach nie o to chodziło i że to jednak ten sam wyjątek, a nie zasada, tyle że zawoalowany atrakcyjnym pustosłowiem i zatopiony w propagandowym populistycznym sosie. Nie twierdzę, że wszystkie elementy proponowanego projektu politycznego mają taki charakter. Twierdzę natomiast, że takie znamiona noszą niektóre z nich – niestety te, które są fundamentalne z punktu widzenia konstytucyjnego ustroju państwa i które przez to mają zasadniczy wpływ na całe nasze życie. Z pozoru są odległe, umieszczone gdzieś na szczytach władzy, nie mające znaczenia z pozycji egzystencjalnych problemów przeciętnego człowieka, ale są to tylko pozory. W rzeczywistości mają one bowiem znaczenie zasadnicze, cała reszta to jedynie uspokajający i kamuflujący faktyczne intencje dodatek. Najlepszym przykładem takiego swoistego leczenia niedomagań politycznego organizmu przez wszczepienie do niego jeszcze gorszej jednostki chorobowej są właśnie propozycje reformy wymiaru sprawiedliwości. Hasło jest przewrotne i bałamutne – jeśli nasza polityka jest słuszna, a przecież jest, to nie ma lepszej gwarancji niezależności sądów i niezawisłości sędziów niż włączenie trzeciej władzy w proces realizacji tej polityki. I tak oto patologiczny i zdarzający się wbrew naszej woli wyjątek, polityczna dyspozycyjność sądów i sędziów, ma się stać systemową zasadą i polityczną cnotą. Nie chodzi bowiem tylko o eliminację znanych z dalszej i bliższej przeszłości przypadków tzw. sędziów na telefon. Chodzi o model zapewniający takich sędziów, którym nie trzeba będzie w ogóle przypominać telefonicznie, czego od nich oczekuje władza wykonawcza (a ściślej rzecz biorąc – tzw. centralny ośrodek decyzji politycznej), powinni to sami rozumieć, czuć, a nawet wręcz wyprzedzać pragnienia rzekomego suwerena.
Po trzecie, w każdym, nawet najbardziej demokratycznym państwie prawa mogą się zdarzyć ekscesy bezprawnego nadużycia władzy, ponieważ wszędzie występuje niedoskonały i nieprzewidywalny czynnik ludzki. Nie ma na świecie idealnych państw – w których bez jakichkolwiek zarzutów funkcjonuje demokracja, w których większość zawsze liczy się z opinią mniejszości, w których nie zdarzają się napięcia pomiędzy trzema podstawowymi władzami, w których nie zapadają błędne i niesprawiedliwe wyroki sądowe, w których nie dochodzi do bezkarnych aktów arogancji władzy wykonawczej, w których nie istnieją przypadki łamania prawa człowieka, słowem – w których wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni z politycznego systemowego otoczenia. Problem tylko w tym, co jest zasadą, a co wyjątkiem, co normalnością, a co patologią, co prawidłowo funkcjonującym systemem, a co jego aberracją. Niedemokratyczne państwo bezprawia zaczyna się tam, gdzie albo władza robi z ludzi idiotów i jawnie bezprawie nazywa prawem, albo wręcz przeciwnie, zaczyna ukrywać przed społeczeństwem swoje bezprawne działania. Ten pierwszy przypadek to cały ciąg ustaw, których niekonstytucyjność nie powinna była budzić wątpliwości – ani projektodawców, ani głosujących posłów i senatorów, ani wreszcie składającego swój podpis prezydenta. Mimo to zostały wniesione do laski marszałkowskiej, uchwalone i podpisane. Z tym drugim przypadkiem z kolei mieliśmy ostatecznie do czynienia w kontekście śmierci Igora Stachowiaka we wrocławskim komisariacie. Ta sprawa ma dwa wymiary – jeden to dramat śmierci człowieka i towarzyszące jej bezprawne działania funkcjonariuszy policji; drugi natomiast – to dramat demokratycznego państwa prawa wynikający z działań prokuratorów i polityków zmierzających do przysłowiowego zamiecenia sprawy pod dywan. Nie wiadomo, który z nich jest gorszy. Bezprawne działania policjantów to po prostu przestępstwo, które powinno spotkać się z normalną reakcją ze strony organów państwa. Natomiast próby ukrywania bezprawności władzy przez nią samą to coś jakościowo innego – to symptom przekształcania państwa prawa w państwo bezprawia. Trudno bowiem nie dostrzec w sprawie Igora Stachowiaka podobieństwa do mechanizmu działania władzy w pamiętnej sprawie Grzegorza Przemyka.
Po czwarte wreszcie, pojawiają się zjawiska, które wymykają się wprawdzie precyzyjnej ocenie z punktu widzenia kryteriów formalnie pojętego demokratycznego państwa prawa, ale które łączą się z nim w sensie materialnym, ponieważ dewastują leżącą u jego podstaw kulturę polityczną. Wkraczamy tutaj w sferę pewnej publicznej estetyki, która ma jednak pewien pośredni wpływ zarówno na prawo, jak i na etykę życia zbiorowego. Partyjnym nominacjom do spółek Skarbu Państwa formalnie (czy na upartego – nawet etycznie) być może nie sposób nic zarzucić, gdyby nie było ono elementem pewnych szerszych zjawisk – z jednej strony gigantycznego nepotyzmu i korupcji politycznej, z drugiej zaś niesłychanej arogancji władzy. To jednak ma wbrew pozorom wiele wspólnego z wszystkimi innymi wyżej wskazanymi symptomami niedemokratycznego państwa bezprawia – tworzy bowiem drugi, nieformalny i antydemokratyczny obieg funkcjonowania państwa, w który próbuje się teraz wciągnąć sędziów i sądy przeciwstawiając rzekomą sędziokrację pozornej demokracji. Trudno w tym nie dostrzec powrotu do najgorszych tradycji PRL-u.
Nie przeczę, być może (chociaż wątpię) większość społeczeństwa akceptuje taki model i chce żyć w takim państwie. Jeśli tak, to trudno – nie nazywajmy jednak tego państwem prawa, trzeba będzie stworzyć jakąś nową terminologię. Powtórzmy więc jeszcze raz słowa Gustava Radbrucha: „Korzyść własną panujących widzi się jako korzyść powszechną. I tak oto utożsamianie prawa z rzekomą lub domniemaną korzyścią narodu zmieniło państwo prawa w państwo bezprawia”.
Podziel się: