Jerzy Zajadło – profesor nauk prawnych, specjalista w zakresie teorii i filozofii prawa, wykłada na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego.

  1. Fałszywa alternatywa

W polskiej przestrzeni publicznej pojawiają się od jakiegoś czasu pojęcia, zwroty i frazy, które większość dogmatyków i praktyków prawa wprawiają w konsternację i zakłopotanie, natomiast dla teoretyków i filozofów prawa mogą być przedmiotem ciekawych analiz. Jedno z nich, „imposybilizm prawny”[1], omówiłem już w innym miejscu pokazując z jednej strony jego kontrfaktyczność i dwuznaczność w wymiarze  politycznym jako instrumentu propagandowego, z drugiej zaś jego racjonalność w wymiarze filozoficzno-prawnym jako koniecznego ograniczenia omnipotencji ustawodawcy. Tym razem zainteresował mnie inny fenomen – hasło „demokracja, a nie sędziokracja”, które po znanej uchwale Sądu Najwyższego[2]  zagościło na ustach nie tylko czołowych polityków partii PiS, lecz także np. prezydenta, wicemarszałka Sejmu czy ministra sprawiedliwości.  Populistyczny i propagandowy charakter tej frazy powoduje, że trudno pisać o niej wyłącznie w konwencji naukowej, czasami trzeba się uciekać do bardziej sugestywnej tonacji publicystycznej. Jako filozof prawa mogę sobie na to pozwolić – analiza more philosophico daje bowiem takie możliwości, daleko bardziej niż rozważania wyłącznie more iuridico czy nawet more politico.

Na pierwszy rzut oka hasło „demokracja, a nie sędziokracja” sugeruje dwie tezy – jedną teoretyczną i drugą faktyczną. Teza teoretyczna brzmiałaby mniej więcej tak – demokracja jest modelem pożądanym i nie ma w niej miejsca na rządy sędziów, przy czym autorzy hasła nie precyzują ani tego, co rozumieją pod pojęciem demokracji, ani tym bardziej tego, na czym ich zdaniem miałaby polegać sędziokracja. Możemy się tylko domyślać, że w pewnym uproszczeniu chodzi o rządy demokratycznie legitymowanego parlamentu sprawowane przede wszystkim poprzez jego funkcje prawodawcze (suwerenność parlamentu) i że sędziowie powinni się ograniczyć do procesu stosowania prawa z zachowaniem maksymalnego pasywizmu interpretacyjnego (sylogistyczny model stosowania prawa). Z kolei teza faktyczna sugeruje istnienie pewnego stanu rzeczy – hasło może bowiem oznaczać i prawdopodobnie oznacza absurdalne w gruncie rzeczy twierdzenie, że w Polsce w drodze antydemokratycznej uzurpacji realizowanej poprzez nadmierny aktywizm interpretacyjny to sędziowie rządzą de facto krajem i że należy przywrócić demokrację jako rządy ludu. W retoryce polityków PiS planujących reformę polskiego wymiaru sprawiedliwości brzmi to głównie np. tak:  „Podstawowym zadaniem tej reformy jest przywrócenie wymiaru sprawiedliwości obywatelom. Kongresy sędziów i prawników pokazały, jak to środowisko jest hermetyczne i oderwane od rzeczywistości”[3]. W podobnym duchu sformułowany jest również  dokument Ministerstwa Sprawiedliwości Dobra zmiana w wymiarze sprawiedliwości. Sprawne i sprawiedliwe sądy[4] – główne tezy to, moim zdaniem z uwagi na nieadekwatność środków zaradczych – pozorne, eliminacja przewlekłości postępowań sądowych, większa efektywność postępowań dyscyplinarnych, walka z korupcją sędziów, eliminacja dyspozycyjności politycznej sędziów, wreszcie, last but not least,  demokratyzacja wyboru członków Krajowej Rady Sądownictwa. Trzeba przyznać, że tkwi w tym pewna sprzeczność, ponieważ pomiędzy zarzutami patologii wymiaru sprawiedliwości i oderwaniem środowiska prawniczego od rzeczywistości a zarzutem rzekomej sędziokracji jako przeciwieństwa demokracji jest zasadnicza różnica nie tylko ilościowa, lecz także jakościowa. To tylko potwierdza jednak zasadność podejrzenia, że hasło „demokracja, a nie sędziokracja” jest w sensie teoretycznym i faktycznym doraźną prymitywną retoryką o charakterze socjotechnicznym i nie do końca teoretycznie oraz faktycznie przystaje do innych elementów retorycznych tzw. dobrej zmiany w wymiarze sprawiedliwości.

Hasło „demokracja, a nie sędziokrakcja” brzmi więc wprawdzie na pierwszy rzut oka atrakcyjnie w sensie propagandowym, ale z punktu widzenia filozofii prawa jest wyłącznie populistycznym i treściowo pustym zabiegiem socjotechniczym. Obie tezy są bowiem z gruntu chybione – teza teoretyczna z uwagi na swoją merytoryczną miałkość i prostotę (by nie powiedzieć – prymitywizm) metodologiczną; teza faktyczna z uwagi na swój manipulatorski i zafałszowujący rzeczywistość charakter. Trzeba przyznać, że w ustach polityków partii rządzącej omawiane hasło brzmi więc szczególnie przewrotnie, bałamutnie i fałszywie. Gdyby bowiem do działań PiS z ostatnich kilkunastu miesięcy przyłożyć niektóre z powojennych tez Gustava Radbrucha, to trzeba by ze zdumieniem i przykrością stwierdzić, że dzisiejsza Polska wykazuje symptomy niedemokratycznego państwa bezprawia. Nie ma się więc co dziwić, że z trudem pasuje do aksjologii leżącej u podstaw Unii Europejskiej.

W tej zbitce pojęciowej „demokracja v. sędziokracja” demokracji nadaje się w domyśle sens zdecydowanie aprobatywny, natomiast sędziokracji – wręcz przeciwnie, zdecydowanie pejoratywny. Tak jednak wcale być nie musi i można sobie wyobrazić zarówno negatywne cechy demokracji (vide – demokracja jako ustrój zdegenerowany i przeciwstawiony politei u Arystotelesa), jak i pozytywne cechy sędziokracji (vide – postać mądrego i sprawiedliwego sędziego Herkulesa w integralnej filozofii prawa Ronalda Dworkina).  Można by więc postawić nieco przewrotnie tezę à rebours – w warunkach pozorowanej i źle pojętej demokracji być może przydałoby się nieco więcej dobrzej pojętej sędziokracji, głównie po to, by przywrócić demokratycznemu państwu prawa jego właściwy sens. Z pozoru ta teza może się wydawać absurdalna, ale są to tylko pozory – w rzeczywistości wszystko zależy od sposobu pojmowania demokracji i sędziokracji. Tak też powinno się, moim zdaniem, odczytywać niektóre tezy sformułowane w raportach Komisji Weneckiej czy stanowiskach Komisji Europejskiej.

 2.  Symptomy niedemokratycznego państwa bezprawia

W swoim słynnym tekście Pięć minut filozofii prawa z 1945 roku Gustav Radbruch pisał: Korzyść własną panujących widzi się jako korzyść powszechną. I tak oto utożsamianie prawa z rzekomą lub domniemaną korzyścią narodu zmieniło państwo prawa w państwo bezprawia[5]. Ktoś może oczywiście powiedzieć, że Radbruch napisał te słowa pod wpływem perwersji systemu nazistowskiego i że trudno dopatrywać się w nich jakichkolwiek historycznych analogii. Dzisiaj jednak już wiemy, że słowa niemieckiego filozofa prawa mają charakter uniwersalny i ponadczasowy, zwłaszcza z punktu widzenia europejskiej kultury prawnej. W związku z tym trudno nie zauważyć ich adekwatności w kontekście polskiej sytuacji – niestety, pasują jak ulał.  Polscy sędziowie stanęli bowiem w obliczu gigantycznego paradoksu, ponieważ przyszło im chronić prawo i sprawiedliwość przed „Prawem i Sprawiedliwością”. Nie jesteśmy bowiem w stanie zaakceptować „filozofii prawa” zarysowanej przez premiera Mateusza Morawieckiego w pamiętnym wywiadzie dla niemieckiej stacji telewizyjnej Deutsche Welle. Ten sam Radbruch napisał bowiem też inne zdanie – „Nie, nie może tak być: wszystko, co służy narodowi, jest prawem; raczej odwrotnie: tylko to, co jest prawem, służy narodowi[6]. Ale Radbruch napisał jeszcze coś i to powinno być w gruncie rzeczy treścią ustaleń pamiętnej katowickiej konferencji  Sędzia a Konstytucja: „Jeśli ustawy świadomie zaprzeczają sprawiedliwości, np. arbitralnie przyznają i odbierają ludziom ich prawa, to nie obowiązują, naród nie jest zobowiązany do ich przestrzegania, a prawnicy również powinni zdobyć się na odwagę odmówienia im charakteru prawa”[7]. Przełożone na grunt aksjologii konstytucyjnej te słowa nie oznaczają niczego innego, jak tylko prawo lub wręcz obowiązek sędziów do bezpośredniego stosowania i interpretacji konstytucji (lub jak chcą niektórzy – rozproszonej kontroli konstytucyjności prawa).

      O ile dobrze odnotowałem, hasło „demokracja, a nie sędziokracja” pojawiło się explicite po raz pierwszy w wydaniu prezydenckiego rzecznika Krzysztofa Łapińskiego na konferencji prasowej zorganizowanej po podjęciu przez Sąd Najwyższy przywołanej uchwały w sprawie stosowania prawa łaski. Tak naprawdę jednak przewija się ono implicite w całym procesie tzw. dobrej zmiany od pierwszego dnia po ostatnich wyborach parlamentarnych. Istnieją bowiem, moim  zdaniem, co najmniej cztery symptomy powolnej zamiany demokratycznego państwa prawa w niedemokratyczne państwo bezprawia, które rzecznik z oczywistych względów pominął w swojej wypowiedzi i które potwierdzają trafność cytowanych wyżej słów Gustava Radbrucha.

      Po pierwsze, proces legislacyjny zamienił się w farsę i grę pozorów, ponieważ projekty ustaw i faktyczna decyzja o ich przyjęciu, zmianie, wycofaniu bądź odrzuceniu spoczywa nie w rękach parlamentu, lecz w tzw. centralnym ośrodku decyzji politycznej.   Towarzyszy temu przewrotna retoryka polityczna – z jednej strony na użytek manipulacji opinią publiczną deklaruje się przestrzeganie konstytucji i obowiązującego porządku prawnego, z drugiej zaś bezceremonialnie łamie się ustawę zasadniczą i w gruncie rzeczy gardzi się jej aksjologią. W normalnie funkcjonującym współczesnym państwie wybory są nie tylko po to, by wybrać przedstawicieli narodu umożliwiających realizację idei demokracji pośredniej, ale także (a może – przede wszystkim) po to, by ci przedstawiciele stanowili prawo w ramach demokratycznych procedur. Dzisiaj już wiemy, że w warunkach współczesnych społeczeństw masowych nie chodzi przy tym o demokrację opartą wyłącznie o arytmetyczną większość, lecz o demokrację deliberatywną i partycypacyjną, która uwzględnia głos mniejszości i w której ostateczne prawodawcze fiat jest wynikiem demokratycznego dyskursu. W warunkach demokratycznego państwa prawa istotne jest nie tylko jakie prawo się uchwala, lecz także jak się je stanowi. Na tym opieram swoje twierdzenie o symptomach niedemokratycznego państwa bezprawia i w gruncie rzeczy po to dokonano najpierw paraliżu, a następnie całkowitej degeneracji Trybunału Konstytucyjnego. Chodziło o to, by zarówno przedmiot, jak i tryb legislacji wyjąć spod jakiejkolwiek kontroli, poza oczywiście wyimaginowaną kontrolą mitycznego suwerena mamionego mirażem referendum przedkonstytucyjnego. Teraz takiego samego zabiegu próbuje się dokonać wobec Krajowej Rady Sądownictwa, Sądu Najwyższego i sądów powszechnych.

Po drugie, we współczesnych państwach nie da się sprowadzić sędziów do roli automatów subsumpcji, ponieważ zmienił się powszechnie akceptowany we współczesnej jurysprudencji model stosowania prawa – z modelu sylogistycznego na model argumentacyjny. Literatura teoretyczna, którą obrósł problem relacji pomiędzy prawodawcą i sądami jest tak ogromna, że trudno ją tutaj nawet w sposób egzemplifikacyjny przytaczać. Dotyczy to w szczególności problemu interpretacji konstytucji. Można odnosić się pozytywnie do swoistej jurystokracji[8], można też postulować trzymanie konstytucji z dala od sądów[9] – oba stanowiska mają swoje głębokie uzasadnienie teoretyczne, ale nie sądzę, by ta naukowa podbudowa  towarzyszyła także prezydenckiemu rzecznikowi, kiedy formułował swoje hasło „demokracja, a nie sędziokracja”. Jedno jest jednak pewne – w demokratycznym państwie prawa odpowiedzialność za prawo jest odpowiedzialnością podzieloną pomiędzy legislatywę i judykatywę (shared authority)[10], bez względu na to czy przyjmiemy koncepcję suwerenności parlamentu (parliamentary sovereignty)[11], czy suwerenności prawa (sovereignty of law)[12]. Nie chcę jednak bliżej analizować projektów PiS w zakresie reformy, moim zdaniem rzekomej i politycznie zinstrumentalizowanej, sądów i Krajowej Rady Sądownictwa, ponieważ była ona już przedmiotem krytycznych analiz ze strony osób znacznie bardziej kompetentnych, także na tych łamach. Skonkludujmy więc jedynie, że bałamutność hasła „demokracja, a nie sędziokracja” polega przede wszystkim na populistycznej sugestii, że sędziowie są wrogami demokracji, podczas gdy w rzeczywistości stanowią jej konieczny i niezbędny element. Tzw. reforma wymiaru sprawiedliwości pod pozorem walki z niedomaganiami systemowymi w gruncie rzeczy tworzy jakiś nowy system oparty na całkowitym prymacie polityki nad prawem i próbujący z niezawisłych sędziów uczynić dyspozycyjnych funkcjonariuszy władzy. Wszystko wskazuje na to, że zaczynamy żyć w państwie, w którym aktualnie rządzący odwracają znaczenia – dobrze identyfikują bulwersujące społeczeństwo niektóre patologie systemu, ale jednocześnie pod pozorem walki z nimi próbują na nich zbudować system jeszcze bardziej patologiczny. To, co do tej pory się tylko wbrew społecznej woli zdarzało, teraz po prostu będzie. Ten mechanizm uderza swoją logiczną prostotą i pragmatyczną skutecznością – wyjątek przekształcony w zasadę po prostu przestaje istnieć. Do czasu, kiedy ludzie nie zorientują się ponownie, że w pierwotnych deklaracjach nie o to chodziło i że to jednak ten sam wyjątek, a nie zasada, tyle że zawoalowany atrakcyjnym pustosłowiem i  zatopiony w propagandowym populistycznym sosie. Nie twierdzę, że wszystkie elementy proponowanego projektu politycznego mają taki charakter. Twierdzę natomiast, że takie znamiona noszą niektóre z nich –  niestety te, które są fundamentalne z punktu widzenia konstytucyjnego ustroju państwa i które przez to mają zasadniczy wpływ na całe nasze życie. Z pozoru są odległe, umieszczone gdzieś na szczytach władzy, nie mające znaczenia z pozycji egzystencjalnych problemów przeciętnego człowieka, ale są to tylko pozory. W rzeczywistości mają one bowiem znaczenie zasadnicze, cała reszta to jedynie uspokajający i kamuflujący faktyczne intencje dodatek. Najlepszym przykładem takiego swoistego leczenia niedomagań politycznego organizmu przez wszczepienie do niego jeszcze gorszej jednostki chorobowej są właśnie propozycje reformy wymiaru sprawiedliwości. Hasło jest przewrotne i bałamutne – jeśli nasza polityka jest słuszna, a przecież jest, to nie ma lepszej gwarancji niezależności sądów i niezawisłości sędziów niż włączenie trzeciej władzy w proces realizacji tej polityki. I tak oto patologiczny i zdarzający się wbrew naszej woli wyjątek, polityczna dyspozycyjność sądów i  sędziów, ma się stać systemową zasadą i polityczną cnotą. Nie chodzi bowiem tylko o eliminację znanych z dalszej i bliższej przeszłości przypadków tzw. sędziów na telefon. Chodzi o model zapewniający takich sędziów, którym nie trzeba będzie w ogóle przypominać telefonicznie, czego od nich oczekuje władza wykonawcza (a ściślej rzecz biorąc – tzw. centralny ośrodek decyzji politycznej), powinni to sami rozumieć, czuć, a nawet wręcz wyprzedzać pragnienia rzekomego suwerena.

Po trzecie, w każdym, nawet najbardziej demokratycznym państwie prawa mogą się zdarzyć ekscesy bezprawnego nadużycia władzy, ponieważ wszędzie występuje niedoskonały i nieprzewidywalny czynnik ludzki. Nie ma na świecie idealnych państw – w których bez jakichkolwiek zarzutów funkcjonuje demokracja, w których większość zawsze liczy się z opinią mniejszości, w których nie zdarzają się napięcia pomiędzy trzema podstawowymi władzami, w których nie zapadają błędne i niesprawiedliwe wyroki sądowe, w których nie dochodzi do bezkarnych aktów arogancji władzy wykonawczej, w których nie istnieją przypadki łamania prawa człowieka, słowem – w których wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni z politycznego systemowego otoczenia. Problem tylko w tym, co jest zasadą, a co wyjątkiem, co normalnością, a co patologią, co prawidłowo funkcjonującym systemem, a co jego aberracją. Niedemokratyczne państwo bezprawia zaczyna się tam, gdzie albo władza robi z ludzi idiotów i jawnie bezprawie nazywa prawem, albo wręcz przeciwnie, zaczyna ukrywać przed społeczeństwem swoje bezprawne działania. Ten pierwszy przypadek to cały ciąg ustaw, których niekonstytucyjność nie powinna była budzić wątpliwości – ani projektodawców, ani głosujących posłów i senatorów, ani wreszcie składającego swój podpis prezydenta. Mimo to zostały wniesione do laski marszałkowskiej, uchwalone i podpisane. Z tym drugim przypadkiem z kolei mieliśmy ostatecznie do czynienia w kontekście śmierci Igora Stachowiaka we wrocławskim komisariacie. Ta sprawa ma dwa wymiary – jeden to dramat śmierci człowieka i towarzyszące jej bezprawne działania funkcjonariuszy policji; drugi natomiast – to dramat demokratycznego państwa prawa wynikający z działań prokuratorów i polityków zmierzających do przysłowiowego zamiecenia sprawy pod dywan. Nie wiadomo, który z nich jest gorszy. Bezprawne działania policjantów to po prostu przestępstwo, które powinno spotkać się z normalną reakcją ze strony organów państwa. Natomiast próby ukrywania bezprawności władzy przez nią samą to coś jakościowo innego – to symptom przekształcania państwa prawa w państwo bezprawia. Trudno bowiem nie dostrzec w sprawie Igora Stachowiaka podobieństwa do mechanizmu działania władzy w pamiętnej sprawie Grzegorza Przemyka.

Po czwarte wreszcie, pojawiają się zjawiska, które wymykają się wprawdzie precyzyjnej ocenie z punktu widzenia kryteriów formalnie pojętego demokratycznego państwa prawa, ale które łączą się z nim w sensie materialnym, ponieważ dewastują leżącą u jego podstaw kulturę polityczną. Wkraczamy tutaj w sferę pewnej publicznej estetyki, która ma jednak pewien pośredni wpływ zarówno na prawo, jak i na etykę życia zbiorowego. Dla przykładu, przejściu szefowej kancelarii prezydenta do zarządu PZU prawnie (czy na upartego – nawet etycznie) nie można by nic zarzucić, gdyby nie było ono elementem pewnych szerszych zjawisk – z jednej strony gigantycznego nepotyzmu i korupcji politycznej, z drugiej zaś niesłychanej arogancji władzy. To jednak ma wbrew pozorom wiele wspólnego z wszystkimi innymi wyżej wskazanymi symptomami niedemokratycznego państwa bezprawia – tworzy bowiem drugi, nieformalny i antydemokratyczny obieg funkcjonowania państwa, w który próbuje się teraz wciągnąć sędziów i sądy przeciwstawiając rzekomą sędziokrację pozornej demokracji. Trudno w tym nie dostrzec powrotu do najgorszych tradycji PRL-u.

  1. Donald Trump a sprawa polska

Wszystko wskazuje na to, że prezydent Donald Trump inspiracji szuka nad Wisłą. O przedstawicielu trzeciej władzy Jamesie Robarcie powiedział „tak zwany sędzia”, a o jego wyroku  – „śmieszny” i „będzie uchylony”. Jeśli przyjrzeć się bliżej tej wypowiedzi, to brzmi ona bardzo swojsko – przypomina bowiem bliźniaczo to, co w Polsce słyszymy już od miesięcy: „grupa kolesi”, „orzeczenie haniebne i skandaliczne”, „ten wyrok to nie wyrok, lecz opinia ze spotkania przy kawie i ciastkach” itd. itp. W tej konwencji mieści się także omawiane tutaj hasło „demokracja, a nie sędziokracja”. Krytycy pomysłów na polską reformę wymiaru sprawiedliwości bardzo często przywołują argument typu: „w Ameryce byłoby to niemożliwe”. Będą więc chyba musieli zmienić zdanie.

Ale mówiąc już całkiem poważnie – jest pewna bardzo istotna różnica pomiędzy tym, co chce z sądami i sędziami uczynić polska „dobra zmiana”, a tym, co trapi już od dawna amerykański wymiar sprawiedliwości. Kiedy uchwalano i ratyfikowano w końcu 18. wieku amerykańską konstytucję Alexander Hamilton napisał, że sądownictwo to „najmniej niebezpieczna władza” (the least dangerous branch), ponieważ „nie ma wpływu ani na miecz, ani na sakiewkę” (has no influence over either the sword or the purse)[13]. Jednak w miarę upływu czasu w amerykańskim systemie politycznym nastąpiło pewne przegięcie i trzecia władza, zwłaszcza Sąd Najwyższy, zaczęły zyskiwać tak silną, wręcz dominującą i konstytucyjnie raczej nieuzasadnioną pozycję, że całkowicie zmieniono formułę Hamiltona i zaczęto mówić o judykaturze odwrotnie: „najbardziej niebezpieczna władza” (the most dangerous branch).

Od dawna podkreśla się w związku z tym, że w dobrze funkcjonującej demokracji prawda leży gdzieś po środku – sądy nie powinny sobie uzurpować nadmiernego imperium, ale nie mogą być też wyłącznie maszynką do zatwierdzania pomysłów władzy ustawodawczej i wykonawczej. Judykatura nie jest bowiem aż tak bezbronna, jak sądził Hamilton. Nie ma wprawdzie „miecza i sakiewki”, te dzierżą prezydent i kongres, ale ma inny bardzo istotny oręż – jest strażnikiem wartości konstytucyjnych. Swoim wyrokiem sędzia (i to wcale „nie tak zwany”, lecz prawdziwy) James Robart tylko o tym przypomniał prezydentowi Donaldowi Trumpowi.  To samo w gruncie rzeczy zrobił Sąd Najwyższy wobec prezydenta Andrzeja Dudy w przywołanej wyżej uchwale i spotkała go dokładnie taka sama reakcja ze strony polityków PiS, jak sędziego Jamesa Robarta ze strony administracji Donalda Trumpa.

 Ktoś oczywiście może powiedzieć, że poszukiwanie analogii pomiędzy systemem amerykańskim i ostatnimi propozycjami reformy wymiaru sprawiedliwości w Polsce jest zestawianiem ze sobą rzeczy kompletnie nieporównywalnych. Otóż istotnie, na pierwszy rzut oka może się tak wydawać. Jeśli jednak spojrzymy na problem z punktu widzenia filozofii polityki w sposób modelowy i w kategoriach pewnego procesu, to amerykańskie doświadczenia wydają się bardzo pouczające. PiS, świadomie czy nie, wyciąga z nich wnioski, tyle że w odwrotnym kierunku.

PiS nie zmierza bowiem do przywrócenia konstytucyjnej równowagi pomiędzy trzema władzami, lecz wręcz przeciwnie – próbuje tę równowagę wbrew konstytucji zakłócić, a właściwie nawet więcej, kompletnie zniszczyć. Atakuje więc władzę sądowniczą nie dlatego, że rzeczywiście jest „najbardziej niebezpieczna”, lecz dlatego, że potencjalnie może nie być aż tak „najmniej niebezpieczna”, jak to sugerował Hamilton. Potencjalnie, ponieważ jako całość nie wykonywała przez długie lata swojej funkcji, robił to w jej imieniu lepiej lub gorzej wyłącznie Trybunał Konstytucyjny. Ale takiego Trybunału już nie ma, natomiast pozostałe sądy ustami pierwszej prezes Sądu Najwyższego przypomniały o konieczności (czy także o gotowości – zobaczymy) do pełnienia roli strażnika konstytucyjnej aksjologii.

I to PiS-owi wydało się to na tyle niebezpieczne, że chce odwrócić amerykański model, a nawet pójść dalej – sądy i sędziowie nie mają niczego strzec (zwłaszcza konstytucyjnej aksjologii, którą PiS od samego początku kontestuje), mają być tylko współwykonawcą pewnej polityki nazywanej eufemistycznie „dobrą zmianą”. To wprawdzie wbrew istocie władzy sądowniczej, ale i na to znajdzie się rada. Trzeba tak skonstruować system nominacji i awansów sędziowskich, by zależały one całkowicie od władzy wykonawczej i żeby sędziowie znali swoje miejsce w szyku.  Na tym w gruncie rzeczy polega istota pomysłów władzy na skład i kompetencje Krajowej Rady Sądownictwa i wynikające stąd konsekwencje. To co z sądami i sędziami chce zrobić PiS wynika z pewnej filozofii polityki, która obca jest idei konstytucjonalizmu. Tam gdzie w grę wchodzi konstytucyjna aksjologia, tam czasami będzie się musiał wypowiedzieć sąd i trzeba to będzie uszanować. Warto w tym kontekście przypomnieć opinię amerykańskiego sędziego Roberta H. Jacksona wyrażoną w zdaniu wspierającym wyrok w sprawie Brown v. Allen z 1953 roku – jesteśmy ostateczni nie dlatego, że jesteśmy nieomylni, lecz jesteśmy nieomylni wyłącznie dlatego, że jesteśmy ostateczni[14]. Ta opinia stanowi w swojej istocie podstawę porządku konstytucyjnego i należy do elementarza naszej kultury prawnej, jednak  PiS  nie tyle nie potrafi, co raczej kompletnie nie chce tego zrozumieć.

Nie ma oczywiście pewności, ale w Ameryce prezydent Trump raczej potknie się o trzecią władzę. Jak będzie w Polsce – zobaczymy. Podobno w polityce „nigdy nie mów nigdy”. Budzące się instytucjonalne sumienie polskich sędziów i ich poczucie identyfikacji z trzecią władzą daje nadzieję. Na tym polega fałszywość opisanej wyżej tezy faktycznej wynikającej z hasła „demokracja, a nie sędziokracja”. Jeśli coś można zarzucić polskim sędziom, to właśnie to, że właściwie pojętej sędziokracji było paradoksalnie do tej pory zbyt mało, a nie zbyt dużo. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie zabrzmi to zbyt dobrze dla prezydenckiego rzecznika Krzysztofa Łapińskiego. Trudno, jednak tak miało zabrzmieć. Krótko mówiąc – jeśli demokracja ma wyglądać tak jak proponuje formacja polityczna Krzysztofa Łapińskiego, natomiast pod pojęciem sędziokracji rozumieć będziemy brak zgody sędziów na łamanie konstytucji i bezprawne działania dwóch pozostałych władz, to nie tylko jako prawnik i filozof, lecz także jako obywatel wolę taką sędziokrację niż taką demokrację.

[1] J. Zajadło, Pojęcie „imposybilizm prawny” a polityczność prawa i prawoznawstwa, PiP 2017, nr 3, s. 17-30.

[2] Uchwala 7 sędziów SN z 31 maja 2017 roku, I KZP 4/17.

[3] Tak poseł PiS Marek Ast – dostępne 9 czerwca 2017 roku na stronie https://wpolityce.pl/polityka/343373-nasz-wywiad-ast-podstawowym-zadaniem-jest-przywrocenie-sadow-obywatelom-reforma-idzie-w-kierunku-by-wyeliminowac-patologie

[4] Dostępne 9 czerwca 2017 na stronie file:///C:/Users/Go%C5%9B%C4%87/Downloads/dobra_zmiana_w_wymiarze_sprawiedliwosci%20(5).pdf

[5] G. Radbruch, Pięć minut filozofii prawa, tlum. J. Zajadło, w: J. Zajadło, Radbruch, Wydawnictwo Arche, Gdańsk 2016, s. 13.

[6] Tamże.

[7] Tamże, s. 14.

[8] Por. np. R. Hirschl, Towards Juristocracy. The Origins and Consequences of the New Constitutionalism, Harvard University Press, Cambridge (Mass.) 2007.

[9] Por. np. M. Tushnet, Taking the Constitution Away From the Courts, Princeton University Press, Princeton (N.J.) 1999.

[10] D. Kyritsis, Shared Authority. Courts and Legislatures in Legal Theory, Hart Publishing, Oxford-Portland (Oregon) 2015.

[11] J. Goldsworthy, Parliamentary Sovereignty. Contemporary Debates, Cambridge University Press, Cambridge 2010.

[12] T. R. S. Allan, The Sovereignty of Law. Freedom, Constitution, and Common Law, Oxford University Press, Oxford 2013.

[13] A. Hamilton, J. Madison, J. Jay, The Federalist Papers, ed. L. Goldman, Oxford University Press, Oxford-New York 2008, s. 380.

[14] W oryginale: “We are not final because we are infallible, but we are infallible only because we are final”.

Posted by Jerzy Zajadło