Czy mamy obowiązek głosować w wyborach? Konkurencyjne wobec siebie stanowiska próbują odpowiedzieć na to pytanie przy użyciu odmiennych metod argumentacyjnych, przybliżonych ostatnio przez dra Ciszewskiego. Zastanawiając się nad powszechnym obowiązkiem głosowania, zadajemy sobie pytanie „jak powinno być?”, ale równie wielkie znaczenie ma zagadnienie praktyczne: „jak jest? (i dlaczego tak?)”. Atrakcyjne zestawienie czynników mających wpływ na podejmowanie decyzji o udziale w wyborach może zaoferować ekonomiczna analiza prawa („EAP”).
Robert Cooter, jeden z najbardziej znanych piewców nurtu Law and Economics, rozpoczyna rozdział „The Strategic Constitution” poświęcony analizie procesu wyborczego od następującej myśli. Dziennikarze, jak pisze Cooter, często boleją nad małą frekwencją wyborczą w Stanach Zjednoczonych[1]. Przecież zaledwie nieco ponad połowa uprawnionych do głosowania decyduje się na udział w wyborach! Co więcej, liczba chętnych do celebracji „święta demokracji” sukcesywnie maleje (być może żadne to święto, zob. „Dlaczego nie powinniśmy nazywać wyborów świętem demokracji”). Podobną tendencję można zauważyć w większości rozwiniętych systemów demokratycznych. Jednak ekonomiści, w przeciwieństwie do dziennikarzy, taką frekwencję uznają za zagadkowo dużą. Dlaczego?
Załóżmy, że mamy do czynienia z racjonalnie decydującym człowiekiem, który jest w stanie kalkulować potencjalne zyski i straty. Udział w wyborach wiąże się z pewnym kosztem, oznaczmy go „C” (cost)[2]. Wbrew pozorom, nie jest to wcale koszt tak mały. Pomyślmy nie tylko o wycieczce do lokalu wyborczego, ale również o bolesnej konieczności namysłu oraz zgromadzenia informacji pozwalających na uczciwe oddanie głosu. Co więcej, wielu z nas musi również przed wyborami złożyć wnioski o dopisanie do spisu lub rejestru wyborców, bo nie będziemy przebywać w naszym macierzystym okręgu.
Jaka jest z kolei możliwa korzyść? Uzyskanie preferowanego wyniku wyborczego. Możemy ją oznaczyć jako „B” – benefits[3]. Czasem pożądany wynik może przełożyć się na konkretną korzyść materialną, choć oczywiście bardzo trudno to poprawnie zmierzyć. Niemniej, możemy założyć, że wygrana takiej czy innej opcji politycznej mniej lub bardziej nas cieszy i być może przybliża do pożądanych przez nas zmian społecznych. Człowiek oszczędzający swoje zasoby (czyli z natury nieco leniwy, jak my wszyscy), zada sobie jednak jeszcze pytanie: czy aby na pewno mój trud jest potrzebny? Czy ten głos coś zmieni? W ten sposób dochodzimy do wartości „p” – probability – którą opisuje się jako szansa na to, że nasz głos będzie tym decydującym. Oczywiście w skali kilkudziesięciu milionów głosów taka szansa jest naprawdę marginalna. Im większa frekwencja, tym mniejsza siła naszego głosu, tj. tym mniej może on potencjalnie zmienić. Jeśli siła naszego głosu jest niewielka, mamy mniejszą motywację do działania.
Powyższe można przedstawić przy użyciu następującej formuły: jeśli p*B ≥ C, czyli jeśli siła mojego głosu przemnożona przez spodziewane zyski będzie co najmniej równa kosztowi oddania głosu, pójdę zagłosować[4]. Wygląda intuicyjnie? Niestety, gdyby tak było, frekwencja wynosiłaby nie 50%, a 5%. Subiektywnie postrzegana siła głosu poszczególnych wyborców opiera się na ich przewidywaniach co do tego, co zrobią inni. W wyborach, w których biorą udział znaczne grupy obywateli, nasz osobisty wpływ na wynik jest doprawdy znikomy. Dla typowych wyborów powszechnych w USA siła takiego głosu jest „wyceniana” na… 10^-8 = 0,00000001. Takie mniej-więcej może być prawdopodobieństwo tego, że dany głos okaże się tym decydującym[5]. Najwidoczniej coś więcej niż tylko prosty interes ekonomiczny musi ściągać nas do urn.
R. Cooter dodaje do równania enigmatyczną, trudną do uchwycenia wartość płynącą ze spełnienia obowiązku obywatelskiego. Oznaczmy ją „V” – value. Nasze subiektywne „V” wynika z przekonań dotyczących obowiązku głosowania. Wysoka wartość „V” jest powiązana ze znaczeniem, jakie przypisujemy możliwości wyrażenia siebie lub uniknięcia krytyki innych. Jest to też satysfakcja płynąca z udziału w życiu politycznym. W ten sposób otrzymujemy formułę: V ≥ C – p*B. Wartość przypisywana przez nas spełnieniu obowiązku obywatelskiego musi być wyższa lub równa kosztowi oddania głosu po odjęciu od niego spodziewanych profitów przemnożonych przez siłę głosu.
Oczywiście EAP nie należy traktować jako modelowania doskonałego. Prędzej może ona służyć jako dobry eksperyment myślowy i sposób na usystematyzowanie naszych intuicji. Z powyższej formuły możemy wysnuć kilka podstawowych refleksji. Po pierwsze, zwiększająca się frekwencja może paradoksalnie z czasem doprowadzić do rezygnacji części osób z głosowania, bo będą mieć poczucie niskiej wagi głosu. Po drugie, manipulacja kosztem oddania głosu może wydatnie zmienić frekwencję (z całą pewnością dużym kosztem jest oddawanie głosu w czasie epidemii lub konieczność dopilnowania formalności związanych z głosowaniem korespondencyjnym). Po trzecie, subiektywna wartość „V” może być kształtowana przez prawo lub kampanie społeczne doprowadzając do zwiększenia frekwencji. To wcale jednak nie znaczy, że na większej frekwencji powinno nam faktycznie zależeć.
W sytuacji nierównego dostępu do informacji całkiem racjonalnym może być, aby niedoinformowany wyborca „przelał” kompetencję efektywnego oddania głosu na kogoś posiadającego dostateczny poziom tej informacji. Wpływ tego czynnika na frekwencję może być zależny po pierwsze od ogólnej łatwości dostępu do wiedzy, po drugie od głębokości podziałów społecznych. Jeśli różnorodność poglądów jest znaczna, można oczekiwać, że mniej ludzi zdecyduje się „oddać” swój głos innym. Zgodnie z teorią „kolejnego decydującego wyborcy” (next-decisive-voter) najwięcej osób rezygnuje z udziału w głosowaniu, jeśli wspomniany hipotetyczny „kolejny wyborca” ma więcej wiedzy od nich i jednocześnie ma podobne poglądy[6]. W takim wypadku odstąpienie od głosowania zdaje się nie nieść za sobą dużych konsekwencji. Jeśli podziały są znaczne, więcej osób decyduje się na osobisty udział w wyborach, nawet jeżeli nie posiadają czasu ani ochoty na podjęcie przemyślanej decyzji. Być może potwierdzeniem tej teorii mógłby być wzrost frekwencji wyborczej w polskich wyborach parlamentarnych. W 2015 roku frekwencja w wyborach do Sejmu wynosiła 50,92%, w 2019 – 61,74%. Może to być w większej mierze odzwierciedleniem polaryzacji społeczeństwa niż nagłego wzrostu zainteresowania życiem politycznym.
Jeśli wolimy, aby decyzję podejmowały osoby dobrze poinformowane i zainteresowane życiem społecznym, duża frekwencja wcale nie musi być pożądana. Z drugiej strony, zbyt mała frekwencja może doprowadzić do podważania legitymacji wybieranych przedstawicieli. Korzystne może być osiągnięcie złotego środka, choć to oczywiście zależy od przyjętych przez nas założeń. Warto jednak pamiętać, że oprócz subiektywnego poczucia obowiązku, na frekwencję wpływa wiele innych czynników – koszt oddania głosu, który może być przez władzę łatwo zwiększony lub zmniejszony, siła głosu, zależna m.in. od naszych przewidywań dotyczących decyzji innych osób, a także łatwość zdobycia wiedzy o kandydatach i ich poglądach oraz intensywność debaty publicznej.
[1] R. Cooter, The Strategic Constitution, New Jersey 2000, s. 20.
[2] Ibidem.
[3] Ibidem.
[4] Ibidem, s. 21.
[5] Ibidem.
[6] Ibidem, s. 23-24.
Podziel się: