Zasadniczy kłopot związany z planowanymi „wyborami” prezydenckimi polega na tym, że już dziś wiemy na pewno, iż bez względu na formę i przebieg będą miały one niekonstytucyjny charakter. Wobec tego pytanie, na jakie musi odpowiedzieć sobie każdy wyborca brzmi: czy branie udziału w wyborczej farsie ma w ogóle sens, a jeśli tak, to jaki? Zanim przejdę do pytania o wybory, pozwolę sobie na pewną refleksję natury ogólnej.
Wysoka cena naiwności
Pandemia SARS-CoV-2 jest światowym nieszczęściem, ale trzeba pamiętać, że jest to zaledwie „kolejny” problem z jakim ludzkość musi borykać się w szerszej perspektywie czasu. Różnego rodzaju klęski towarzyszą nam od tysięcy lat. Jeśli wyjść poza wąską perspektywę ludzkich dziejów, można mówić o zwyczajnym charakterze katastrof i wymierania (extinction level events), jak i wydarzeń mniejszej skali, tj. powodzi, trzęsień ziemi, susz itp. Epidemie stanowią w tym wyliczeniu zdarzenia ludzkiej historii szczególnie dobrze znane. Historia uczy, że nieszczęść tego rodzaju nie da się uniknąć. Pytanie które powinniśmy sobie zadawać nie brzmi „czy”, ale „kiedy” one nastąpią. Mądre społeczeństwa żyją zatem ze świadomością możliwej katastrofy i czynią zawczasu odpowiednie przygotowania na wypadek jej nastąpienia, tak, by życie mogło się toczyć dalej w ich trakcie bez nadmiernych poświęceń i niedogodności.
Dla polis ustalony kalendarz wyborczy jest równie ważny jak kolejność pór roku: organizuje życie wspólnoty w przewidywalny, rytmiczny i spokojny sposób. Nadziei, by było tak zawsze, nie należy jednak mylić z krótkowzrocznością i ignorancją. To właśnie świadomość możliwej (albo nawet nieuchronnej) katastrofy przyświecała autorom Konstytucji z 1997 roku, gdy sformułowali ideę trzech konstytucyjnych stanów nadzwyczajnych, wprowadzanych w wypadku wystąpienia nagłych i masowych zdarzeń, komplikujących życie wspólnoty politycznej. W rozdziale XI Konstytucji określono wyraźnie, w jaki sposób wprowadzenie każdego z tych stanów wpływa na życie wspólnoty politycznej. Regulacji tej przyświecała idea, że w czasach kryzysu konieczne jest poświęcenie pewnych dóbr mniejszej wagi, związanych np. z ustalonym rytmem życia politycznego (m.in. kalendarz wyborczy), po to, by skoncentrować społeczeństwo na kwestii zasadniczej: przeżyciu, walce z zagrożeniem i usuwaniu jego skutków.
Obecna regulacja konstytucyjna wraz z towarzyszącymi jej ustawami (opisującymi m.in. zasady wprowadzenia stanu klęski żywiołowej i stanu wyjątkowego) stanowi jedyną prawną regulację, która wiąże kwestie ustrojowe kalendarza wyborczego z faktem wystąpienia sytuacji nadzwyczajnej. Przez ostatnie 23 lata od uchwalenia obecnie obowiązującej Konstytucji, pomimo kilku drobniejszych klęsk żywiołowych, a także widma światowych kryzysów i zagrożeń (w tym pandemii), polska klasa polityczna nie podjęła żadnych kroków, by zmienić, uzupełnić, albo uszczegółowić te zasady. Należy zatem przyjąć, że istniejącą regulację politycy uważali dotąd za wystarczającą na wypadek jakichkolwiek okoliczności nadzwyczajnych. Trudno przecież posądzać „pierwszych spośród równych” o krótkowzroczność! Obywatele mają zajmować się swoimi sprawami, zaś rząd i parlament mają organizować życie całej wspólnoty i zabezpieczać ją na przyszłość.
Bezczynność bez konsekwencji
Nie ma wątpliwości, że w zwyczajnych okolicznościach wybory powinny odbyć się zgodnie z kalendarzem wyborczym, aby zapewnić ciągłość władzy państwowej. Obecnych okoliczności nie można jednak uznać za „zwyczajne”. Sensowne wydaje się stwierdzenie, że mamy obecnie do czynienia ze stanem nadzwyczajnym de facto, uzasadniającym wprowadzenie stanu nadzwyczajnego de iure. Taki stan nie został jednak formalnie wprowadzony, a zamiast tego tzw. ustawa epidemiczna umożliwiła wprowadzenie „stanu epidemii”. Powstaje pytanie, w jakiej relacji do „stanu nadzwyczajnego” pozostaje „stan epidemii”. Odpowiedź na to pytanie zależy od kontekstu jego postawienia. Z teoretycznego punktu widzenia pojęcia te są niezależne w tym sensie, że możliwe jest wprowadzenie stanu epidemii, który nie będzie miał cech stanu nadzwyczajnego. Natomiast w kontekście praktycznym, należy zapytać, czy w obecnych warunkach wprowadzony przez rząd stan epidemii ma rzeczywiście jedynie taki „zwyczajny” charakter. Sądzę, na to pytanie należy odpowiedzieć negatywnie.
Istnieje pogląd, że z uwagi na zamknięty katalog stanów nadzwyczajnych w Konstytucji i konieczność podjęcia pewnych czynności formalnych celem ich wprowadzenia, „stan epidemii” (nieobjęty tym wyliczeniem) nie jest stanem nadzwyczajnym de iure, nawet jeśli zachowania rządzących mogą sugerować coś innego. Pogląd ten jest jednak oparty na dogmatycznych definicjach, a nie na prawidłowym odczytaniu ducha i celów Konstytucji. Konstytucja jest aktem, który ma praktycznie organizować funkcjonowanie państwa. Ramowy charakter Konstytucji sprawia, że różne metody wykładni celowościowej powinny zająć szczególne miejsce przy jej interpretacji.
Od połowy marca rząd za pomocą rozporządzeń wprowadzał i ciągle planuje wprowadzać charakterystyczne dla stanów nadzwyczajnych ograniczenia konstytucyjnych wolności (np. wolności gospodarczej i wolności przemieszczania się) i praw (np. ograniczenie prawa wyborczego przez organizację głosowania wyłącznie w formie pocztowej). Po czynach rządzących poznajemy, że w sposób przynajmniej dorozumiany uznają oni, że przesłanki faktyczne wprowadzenia stanu nadzwyczajnego zostały spełnione. A zatem w tej kwestii w zasadzie wszyscy się zgadzamy, choć nie wszyscy przyznajemy to wprost. Powtarzanie w kółko przez rząd, że „nie ma podstaw do wprowadzenia stanu nadzwyczajnego” należy więc traktować jako stwierdzenie, że „nie ma woli wprowadzenia takiego stanu”. Treść wydawanych przez rządzących rozporządzeń ujawnia, że „zwykłe środki konstytucyjne są niewystarczające” do walki z zaistniałym zagrożeniem. Zdają się oni jednak twierdzić przy okazji, że wprowadzenie stanu nadzwyczajnego w takiej sytuacji jest jedynie ich uprawnieniem, a nie obowiązkiem.
Przychylam się do wyrażanego przez wielu konstytucjonalistów poglądu, że zaistnienie stanu nadzwyczajnego de facto w pewnych warunkach wprowadza po stronie rządzących nie tylko możliwość (ogólną kompetencję), ale obowiązek wprowadzenia stanu nadzwyczajnego de iure. Jest oczywiste, że bez zaistnienia szczególnych przesłanek faktycznych stanu nadzwyczajnego wprowadzić nie można. Będę natomiast argumentował, że w przypadku ich zaistnienia rząd ma nie tylko możliwość, ale obowiązek wprowadzenia takiego stanu, szczególnie gdy podjął już praktycznie jakieś środki zaradcze, które ingerują chociażby w minimalnym stopniu w istotę konstytucyjnych wolności i praw.
W moim przekonaniu wybór, na jaki wskazuje modalność („może”) z art. 228 ust. 1 Konstytucji, a przed jakim stoją rządzący, sprowadza się tak naprawdę do możliwości wyboru między uzasadnioną bezczynnością (zaniechaniem) albo uzasadnionym działaniem w obliczu „szczególnego” zagrożenia. Jedynie istnienie dobrych racji dla bezczynność wyłącza w takiej sytuacji konstytucyjny obowiązek wprowadzenia stanu nadzwyczajnego. Decyzja o takim zaniechaniu może być uzasadniona przewidywaniem, że zastosowanie zarówno „zwyczajnych”, jak i „nadzwyczajnych” środków konstytucyjnych zagrożenia nie stworzy istotnej praktycznie różnicy. Przykładem jest uzasadnione przewidywanie apokalipsy: w obliczu extinction level event nie ma sensu podejmować jakichkolwiek środków nadzwyczajnych. Skoro niemożliwe jest zażegnanie zaistniałego zagrożenia, to należy ludziom dać po prostu żyć spokojnie aż do końca. Ten argument jest zgodny z art. 228 ust. 5 Konstytucji, nakazującym podejmującym decyzję władzom uwzględniać zasadę proporcjonalności, która wymaga między innymi, aby środki zaradcze były skuteczne. Skoro wedle przewidywań żadne środki nie mogą być skuteczne, to ich wprowadzenie narusza zasadę proporcjonalności. Natomiast w kontekście zagrożenia takiego rodzaju zasadne na gruncie zasady proporcjonalności może być wprowadzenie stanu nadzwyczajnego, ale z innego, choć powiązanego powodu (np. celem zażegnania skutków paniki, takich jak niedobory żywności czy zamieszki, które same stanowią „szczególne” zagrożenie). Każdorazowe uzasadnienie decyzji o działaniu lub zaniechaniu powinno być oparte na dowodach naukowych, a nie spekulacjach.
Sądzę ponadto (co zapewne wzbudzi kontrowersje), że nawet jeśli możliwe jest zażegnanie przewidywanego szczególnego zagrożenia, to można na gruncie naszej Konstytucji w pewnych sytuacjach pogodzić to z zaniechaniem (bezczynnością) władz, gdyż argumenty za wprowadzeniem stanu nadzwyczajnego (i np. ograniczeniem praw i wolności obywatelskich), podlegają ocenie z punktu widzenia celowości, zaś proponowane środki zaradcze podlegają ważeniu zgodnie z zasadą proporcjonalności. Jest jasne, że art. 228 ust. 1 Konstytucji, wprowadzający kompetencję do wprowadzenia stanu nadzwyczajnego, musi być rozważany w kontekście innych, konstytucyjnych obowiązków władzy (np. ochrony życia, zdrowia, wolności, godności, własności itd.). Kompetencja ta jest więc ograniczona, ale nie jest pozorna. Jakiekolwiek naruszenia wolności i praw przez regulacje prawne muszą być proporcjonalne, lecz stosowane tu kryteria (skuteczność, niezbędność, zbilansowanie zysków i strat) są w pewnym zakresie nieostre (uznaniowe). Kwestią sporną, przynajmniej w pewnym zakresie, może być w danej sytuacji to, jaki stopień naruszeń pewnych wolności i praw jest konieczny dla ochrony innych, albo nawet to, które prawa i wolności powinny być chronione, a które powinny zostać poświęcone. Władze mogą nawet ocenić, że nie warto w ogóle naruszać istoty wybranych konstytucyjnych wolności i praw obywateli, by pokonać zagrożenie, a zatem zakwestionować nie tyle skuteczność prawnych środków przeciwdziałania zagrożeniu, ale ich celowość. Decyzja ta w pełni mieści się w ramach demokratycznego mandatu władzy, o ile jest uzasadniona (np. prognozami, że zagrożenie ma charakter krótkotrwały, albo przeciwnie – jest nieusuwalne). W obliczu pewnych typów zagrożeń równie racjonalne może być zarówno podjęcie, jak i powstrzymanie się od działania.
Można wyobrazić sobie taką koncepcję moralności społecznej, zgodnie z którą w przypadku konfliktu wartości w postaci godności człowieka z prawem do życia należy wybierać tę pierwszą (nie jest aksjomatem konstytucyjnym i moralnym zasada, że prawa do życia należy bronić za wszelką cenę, poświęcając fundamentalne wolności obywatelskie). W przypadku skrajnych konfliktów wartości konstytucyjnych (albo-albo) nie istnieje żadne ostateczne konstytucyjne kryterium ich rozstrzygnięcia. W sytuacji takiego konfliktu rząd „może” zrezygnować z ochrony życia w imię ochrony godności czy wolności i nie podejmując żadnych środków zapobiegawczych, z otwartą przyłbicą mierzyć się z zagrożeniem. Ocena tej bezczynności będzie miała wtedy charakter zasadniczo moralny, a nie prawny. Nie można władzy czynić zarzutu, że w sytuacji „tragicznego wyboru” rozważyła wartości konstytucyjne i dokonała wyboru niezgodnego z naszymi preferencjami, opierając się na jakiejś innej dopuszczalnej koncepcji moralnej. Nie wszystkie wybory moralne, przed którymi stawiani są rządzący, można rozstrzygnąć przy pomocy zasady proporcjonalności, która odnosi się przede wszystkim do środków, a nie celów działania. Przedstawione rozumowanie łączy zdroworozsądkową interpretacji modalności „może” z art. 228 ust. 1 Konstytucji jako wyrażającej rzeczywistą, a nie jedynie pozorną kompetencję, z twierdzeniem, że poza wąskim zakresem skrajnych konfliktów wartości konstytucyjnych w sytuacji szczególnego zagrożenia, władza ma obowiązek chronienia wszystkich wartości konstytucyjnych w jak najwyższym stopniu. Istnieje więc pewna sfera „półcienia, w ramach której kompetencja może być swobodnie (co nie znaczy dowolnie!) wykonywana.
Powyższe rozważania dotyczą kwestii uzasadnienia wprowadzenia przez rząd pewnych ograniczeń istoty praw i wolności konstytucyjnych. Osobną sprawą jest natomiast forma działania opartego na takim uzasadnieniu. Ta może pozostawać niewłaściwa, pomimo właściwego rozpoznania zagrożenia i proporcjonalnej reakcji na nie przez władze państwa.
„Po owocach ich poznacie”
Odwróćmy zatem teraz nieco perspektywę i przyjrzymy się pojęciu „zwykłych środków konstytucyjnych”. Stojące w obliczu zagrożenia władze państwa – w świetle regulacji z rozdziału XI Konstytucji – muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, czy możliwe jest zażegnanie zaistniałego lub przewidywanego zagrożenia bez ograniczenia praw i wolności obywatelskich. Ogłaszanie stanu nadzwyczajnego, które nie miałoby praktycznego skutku w postaci ograniczenia praw obywatelskich mija się przecież z celem (stan nadzwyczajny, w ramach którego nie nastąpiłoby żadne ograniczenie istoty tych praw, nie byłby przecież „stanem nadzwyczajnym”, pomimo skorzystania przez rządzących z kompetencji do jego wprowadzenia).
Jak uczy nas tzw. logika erotetyczna (logika pytań), pozytywna odpowiedź na powyższe pytanie rozstrzygnięcia może mieć dwojaki charakter. Może stanowić (całkowitą) odpowiedź wprost albo nie-wprost. Odpowiedź wprost z perspektywy rządzących stanowić będzie po prostu wydanie odpowiedniego rozporządzenia wprowadzającego konkretny, ustawowo określony stan nadzwyczajny. Odpowiadając nie-wprost natomiast rządzący przez swoje działania w sposób dorozumiany komunikują, że mamy do czynienia ze stanem nadzwyczajnym. Taka odpowiedź może jednak znów, tym razem z konstytucyjnego punktu widzenia, mieć dwojaki charakter. Po pierwsze, wydane przez rząd akty prawne mogą w dorozumiany, ale jednoznaczny sposób wskazywać, który z konstytucyjnie określonych stanów nadzwyczajnych został wprowadzony. Po drugie, możliwa jest sytuacja, w której dorozumiany komunikat władzy jest niepełny i wada ta jest niemożliwa do naprawienia przy pomocy dostępnych (gł. kontekstowych) narzędzi interpretacyjnych. Jeśli połączymy fakt zaistnienia przesłanek dla wprowadzenia stanu nadzwyczajnego z dorozumianym komunikatem władzy, która czynnie zwalcza epidemię i za pomocą rozporządzeń ogranicza prawa i wolności obywatelskie, to rozumiemy, że jakiś stan nadzwyczajny został wprowadzony, ale nie wiemy jaki. Pytanie, jakie w takich okolicznościach należy postawić to już nie „czy”, ale „jaki” stan nadzwyczajny został wprowadzony. Uważam, że jeśli kontekst działania rządzących nie pozwala tego jednoznacznie stwierdzić, to mają oni konstytucyjny obowiązek tę kwestię doprecyzować.
Skąd w takiej sytuacji wynika obowiązek, a nie jedynie możliwość wprowadzenia stanu nadzwyczajnego? Stąd, że przepis art. 228 ust. 1 Konstytucji ma zero-jedynkowy charakter, pomimo częściowo uznaniowego charakteru art. 228 ust. 5 (zasada proporcjonalności). Na gruncie obowiązującej Konstytucji rządowi nie wolno poprzestać na wprowadzeniu jakiegoś, nieokreślonego stanu nadzwyczajnego. Skoro nasz rząd podjął już kluczowe kroki (rozporządzenia wydawane na podstawie ustawy epidemicznej) i udzielił pozytywnej odpowiedzi częściowej na wyżej sformułowane pytanie konstytucyjne, to ma teraz obowiązek postąpić krok dalej. W przeciwnym wypadku można mu zarzucić „podwójny” delikt konstytucyjny polegający z jednej strony na niedopełnieniu obowiązków, a z drugiej na bezpodstawnym naruszaniu konstytucyjnych praw i wolności obywateli. Konstytucja dopuszcza tylko następujące możliwości: albo wprowadzono stan nadzwyczajny, w którym stosowane nadzwyczajne środki konstytucyjne są proporcjonalnie ukierunkowane na zagrożenie, albo stanu takiego nie ma i do naruszeń konstytucyjnych praw i wolności nie dochodzi (tertium non datur).
W zgodzie z zasadą życzliwości interpretacyjnej należy uznać, że rządzący nie dążą do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw, a tylko chcą aktywnie zwalczać epidemię. Poprzez swoje działania wprowadzili jednak dotąd niedookreśloną formę stanu nadzwyczajnego de iure, która wymaga dookreślenia w jednej z dostępnych form konstytucyjnych (art. 228 ust 1 i 2 Konstytucji). Wedle Kanta tzw. prawdą a priori jest to, że jedna i ta sama rzecz nie może być jednocześnie biała i czarna. Konstytucyjną prawdą a priori jest to, że stan nadzwyczajny może przyjmować tylko jedną z trzech form (stanu klęski żywiołowej, wyjątkowego i wojennego). Dokładniejsze relacje między tymi formami nie są tutaj istotne, choć ich definicje konstytucyjne i ustawowe określają katalog faktycznych przesłanek, które umożliwiają ich wprowadzenie. Jednak, w każdym wypadku, gdy bez ogłaszania wprowadzenia konkretnego stanu nadzwyczajnego rządzący ograniczą istotę konstytucyjnych wolności i praw obywateli, aktualizuje się ich konstytucyjny obowiązek doprecyzowania, jaki jest to stan.
Z uwagi na to, że polski rząd wykazał się troską i w celu walki z epidemią podjął działania ograniczające wolności i prawa obywatelskie, wykonał praktyczny krok, który aktualizuje konstytucyjny obowiązek wprowadzenia stanu nadzwyczajnego de iure (tj. uznał, iż nadzwyczajne ograniczenia praw i wolności są konieczne do zażegnania niebezpieczeństwa). W związku z tym uważam, że, bez względu na inne swoiste wady, organizowane przez rząd w maju „wybory” mają zarówno charakter poza- i nie-konstytucyjny. Co prawda nie wiemy, jaki stan nadzwyczajny został w dorozumiany sposób wprowadzony, ale dla określenia niekonstytucyjnego charakteru planowanych wyborów całkowicie wystarczą nam dostępne informacje. Jest bowiem jasne, że ani w czasie trwania jakiegokolwiek stanu nadzwyczajnego, ani w ciągu 90 dni po jego zakończeniu, nie mogą się one odbyć. Oznacza to, że organizowane przez rząd w maju wybory prezydenckie nie są wyborami w rozumieniu Konstytucji. Samo głosowanie może mieć jednak pewien praktyczny sens poza-konstytucyjny. Jaki?
„Jeśli [twój głos] coś znaczy, to musi dać znak”
„Wybory” zorganizowane w niekonstytucyjny sposób są zatem właściwie „nie-wyborami”. Oczywiście, zgodnie z Konstytucją o ważności wyborów orzeka Sąd Najwyższy. Zwracam jednak uwagę, że zgodnie z Konstytucją Sąd ten ważność wyborów jedynie „stwierdza”. Stwierdzenie zaś z językowego punktu widzenia jest aktem deklaratoryjnym, a nie konstytutywnym. Sąd Najwyższy zatem jedynie deklaruje publicznie, że wybory po prostu były (nie)ważne, a nie sprawia, że stają się (nie)ważne z chwilą jego rozstrzygnięcia. Opisane wyżej wady konstytucyjne związane z przeprowadzeniem wyborów majowych czy to w sposób tradycyjny, czy korespondencyjny (zgodnie z zaproponowaną nowelizacją PiS) sprawiają, że Sąd Najwyższy nie będzie mógł (o ile nie wykroczy poza swoją konstytucyjną kompetencję) stwierdzić ważności tych wyborów, bo nie są one „wyborami”. Już dziś można powiedzieć, że majowe głosowanie nie będzie głosowaniem „wyborczym”. Semantyka nazwy „majowe wybory prezydenckie” przypomina zatem właściwie semantykę nazw „kwadratowe koło”, „żonaty kawaler”, „fałszywy przyjaciel”, czy „sędzia dubler”. Żadne koło nie jest kwadratowe, żaden przyjaciel nie jest fałszywy, żaden sędzia dubler nie jest sędzią, a majowe głosowanie nie jest aktem wyborczym. Z czysto logicznego punktu widzenia Sąd Najwyższy w ogóle nie powinien następczo badać ważności „wyborów”, które mają się odbyć w maju, bo nie będą to „wybory” w rozumieniu Konstytucji. W przypadku wyborów organizowanych w „zwyczajnych” okolicznościach funkcjonuje przynajmniej domniemanie ich ważności (które może zostać obalone przed Sądem Najwyższym za pomocą zasadnych protestów wyborczych). Natomiast w przypadku głosowania organizowanego w warunkach stanu nadzwyczajnego, nawet niesformalizowanego, o takim domniemaniu w ogóle nie może być mowy.
W warunkach dorozumianego stanu nadzwyczajnego organizacja głosowania o charakterze plebiscytu czy sondażu (w jakiejkolwiek formie) stanowi niekonstytucyjne marnotrawienie środków publicznych, które można wykorzystać w inny sposób. Z uwagi na błędy legislacyjne i kłopoty organizacyjne należy zresztą przewidywać, że głosowania w maju nie będzie. Bo to, że nie będzie „wyborów” we właściwym tego słowa znaczeniu, zostało już przesądzone. Powraca jednak pytanie: jeśli to pozbawione konstytucyjnego znaczenia głosowanie się jednak odbędzie, to czy obywatele powinni wziąć w nim udział? Czy może zasadne jest zbojkotowanie głosowania?
Pytania do rozważenia są następujące: (1) Czy można grać w grę z partnerem, który nieodpowiedzialnie łamie zasady gry (popełnia błędy lub oszukuje)? 2) Czy można z nim w wygrać? Myślę, że odpowiedzi na oba pytania są pozytywne, lecz nie oznaczają one, że nagle jego gra stanie się nagle naszą wspólną grą. Jakakolwiek „wygrana” będzie miała całkiem odmienny sens.
Ze wskazanych wyżej powodów nawoływania do „bojkotu” wyborów nie mogę zaakceptować. W przypadku organizowanej obecnie przez rząd „usługi pocztowej” nie mamy w ogóle do czynienia z „wyborami” w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie można zignorować czegoś, czego nie ma. Na przeszkodzie stoi tutaj przede wszystkim zakaz organizacji wyborów trakcie stanu nadzwyczajnego i 90 dni po jego zakończeniu. Ograniczenie to dotyczy także dorozumianego stanu nadzwyczajnego w znaczeniu przedstawionym powyżej. Wszelkie argumenty zmierzające do podważenia konstytucyjnego charakteru wyborów z uwagi na brak podstaw prawnych lub naruszenie przymiotników wyborczych (tajności, powszechności, bezpośredniości), choć istotne, mają w obecnej sytuacji charakter wtórny. Organizowane głosowanie nie może w ogóle być uznane za „wybory”, a zatem wskazywanie jakichś „naruszeń wyborczych” jest bez sensu.
Nie oznacza to jednak, że sam udział głosowaniu nie ma żadnego sensu. Udział ten może mieć wieloraki sens praktyczny. Głosowanie może mieć charakter prześmiewczy (jak np. oddanie głosu na „Sarnę z Krzesłem na Głowie”), ezoteryczny (kontakt z czymś nieznanym i niepojętym), nonkonformistyczny (związany np. z chęcią obstrukcji niewydolnych procedur) albo konformistyczny (bo „lubię robić tak jak inni”, a inni głosują) i tak dalej. Jest natomiast pewne, że głosowanie to nie będzie miało konstytucyjnie wiążącego charakteru i nie doprowadzi do wyboru głowy państwa. Należy przyjąć, że z uwagi na rozmaite wady będzie miało nie tylko charakter niekonstytucyjny, ale także, na co zwrócił uwagę W. Ciszewski, będzie niemoralne. Jednak z tego, że jakaś praktyka jest niemoralna, nie wynika, że nie wolno – z moralnego punktu widzenia – wziąć w niej udziału. Pogląd ten można uzasadnić na przykład przez odwołanie do mefistofelesowskiej reguły, zgodnie z którą złe czyny mogą dawać dobre owoce. Sądzę więc, że przywódcy opozycji powinni być nie tylko praworządni, ale także „prawo-żądni”. Jeśli pragną zmienić niepraworządną rzeczywistość, powinni wykorzystywać ku temu każdą możliwą okazję.
Chcę podkreślić, że wzięcie udziału w niekonstytucyjnym akcie głosowania (pocztowym plebiscycie, sondażu) w żadnym sensie go nie legitymizuje czy konwaliduje. Konstytucji nie znana jest instytucja wtórnego uznania ważności nieważnego, niekonstytucyjnego głosowania za „wybory”. Jakakolwiek „legitymizacja” oznaczałaby po prostu niekonstytucyjną zmianę ustrojową. Właściwie z punktu widzenia Konstytucji w przypadku takiego głosowania nie ma też sensu mówić o jakichkolwiek „protestach wyborczych”, dlatego, że mamy do czynienia z głosowaniem odbywającym się w warunkach całkowicie wykluczających „wybory” (protesty mają dotyczyć naruszenia przymiotników „wyborczych”, a tu mamy do czynienia z plebiscytem).
Decyzja o udziale w planowanym na maj głosowaniu powinna być zatem wynikiem wszechstronnej deliberacji polityczno-moralnej. Racje tego rodzaju mogą być niezależne od racji konstytucyjnych. W rządowym plebiscycie można wziąć udział nawet dla sportu. Natomiast skoordynowane, wspólne działanie większości obywateli może w pewnych okolicznościach nadać pozbawionemu znaczenia prawnego głosowaniu jakiś inny społeczny sens (choć nigdy z konstytucyjnego punktu widzenia go to nie legitymuje). Podobne praktyczne znaczenie w pewnych okolicznościach, można nadać bojkotowi takiego głosowania. Sądzę jednak, że w obecnej sytuacji znacznie lepszym rozwiązaniem jest pełna mobilizacja sił praworządnych i prodemokratycznych. Wygrana któregokolwiek kandydata szeroko rozumianej opozycji demokratycznej miałaby pozytywne polityczne i społeczne skutki. Kluczowa jest zatem pełna i racjonalna współpraca odpowiedzialnych i „prawo-żądnych” obywateli. To właśnie te moralne i polityczne okoliczności udziału w plebiscycie należy obecnie przede wszystkim rozważyć.
Podziel się: