W poniedziałkowym wywiadzie telewizyjnym wiceminister sprawiedliwości Michał Wójcik ujawnił, że nie wie, co oznacza pojęcie płci społeczno-kulturowej. Stwierdził przy tym, że „nie ma zgody na jakąś trzecią płeć – płeć uwarunkowaną kulturowo, społecznie”, a odwołania do tej kategorii w konwencji stambulskiej wskazał jako główny powód uzasadniający potrzebę wypowiedzenia konwencji. Ta wypowiedź wydała mi się zadziwiająca przynajmniej z kilku powodów.
Po pierwsze, dlatego, że pojęcie płci społeczno-kulturowej zostało precyzyjnie zdefiniowane w artykule 3 konwencji stambulskiej, a definicja ta nie ma nic wspólnego z rozumieniem sugerowanym przez wiceministra sprawiedliwości. Po drugie, przedstawiciele partii rządzącej niezwykle często posługują się tym pojęciem (choć częściej używają go w wersji anglojęzycznej jako gender), a w związku z tym można wymagać od nich jego znajomości. Po trzecie, wywiad wiceministra sugeruje, że wprowadzenie pojęcia płci społeczno-kulturowej wywraca do góry nogami nasz sposób postrzegania świata, podczas gdy jest ona od dawna wszechobecna w naszym życiu codziennym. Na dobrą sprawę trudno się bez niej obejść, choć prawdopodobnie zdecydowana większość osób stosuje tę kategorię intuicyjnie.
Najłatwiej jest zrozumieć, co oznacza pojęcie płci społeczno-kulturowej zestawiając je z płcią biologiczną. Jak wiadomo, ta druga kategoria odnosi się do cech organizmu ludzkiego, które rozstrzygają o byciu mężczyzną bądź kobietą w sensie biologicznym. Chodzi zatem o różnice między organizmami przejawiające się przede wszystkim na poziomie chromosomów, hormonów oraz organów płciowych. Z kolei płeć społeczno-kulturowa dotyczy norm społecznych oraz wzorów zachowań, które dana społeczność wiąże z byciem kobietą bądź mężczyzną w sensie biologicznym. Zwykle gdy mówimy, że coś – dane zachowanie, postawa albo rzecz – jest „męskie” bądź „kobiece” to odwołujemy się właśnie do norm określających płeć społeczno-kulturową.
Przykładowo, gdy słyszy się, że „mężczyzna, który płacze nie jest męski” albo że „spodnie są mało kobiece” to każdy zdaje sobie sprawę, że zwrot ten w żadnym wypadku nie oznacza, że mężczyzna, który płacze nie jest biologicznie mężczyzną ani też, że kobieta, która nosi spodnie przestaje być kobietą. Sensem tych sformułowań jest przekonanie, że dana osoba nie stosuje się do norm społecznych określających, na czym polega bycie męskim bądź kobiecym (ewentualnie na czym polega bycie „prawdziwym” mężczyzną bądź „prawdziwą” kobietą). Stąd też nie ma żadnej sprzeczności w stwierdzeniu, że „ten mężczyzna jest niemęski” albo że „dana kobieta jest mało kobieca”. Użyte opozycje mężczyzna/kobieta oraz męski/kobiecy odnoszą się do różnych porządków dyskusji – pierwszy do płci biologicznej, drugi do płci społeczno-kulturowej.
Trudno więc dopatrzyć się czegokolwiek rewolucyjnego w kategorii, które w ostatnim czasie wzbudza tyle emocji w debacie publicznej. Rozróżnienie na płeć biologiczną i płeć społeczno-kulturową jest intuicyjnie zrozumiałe, jasne, a także w pełni spójne z potocznym sposobem myślenia i praktyką językową. Normy związane z płcią społeczno-kulturową funkcjonują w każdym społeczeństwie i niezależnie od konwencji stambulskiej.
W związku z tym trzeba zaznaczyć, że sama konwencja nie narzuca żadnych norm społeczno-kulturowych – wręcz przeciwnie – ona zakazuje narzucania tego typu norm (na gruncie konwencji takie działania przymuszające mogą być traktowane jako przypadki przemocy lub dyskryminacji). Wiele wartości, na których opiera się konwencja – jak wolność, równość, szacunek do samego siebie – uzasadnia, że zmuszanie osób do stosowania norm społeczno-kulturowych wbrew ich woli i potrzebom jest złem, które należy zwalczać. Wbrew obawom ministra Wójcika nie chodzi więc tutaj o wprowadzenie niczego w rodzaju trzeciej płci ani o podważanie rozstrzygnięć z zakresu biologii.
Podziel się: