Gdańsk, Ratusz Głównego Miasta. Nagroda Naukowa Miasta Gdańska im. Jana Heweliusza za 2016 r. Nz. laureat w kategorii nauk humanistycznych i społecznych prof. dr hab. Jerzy Zajadło ( Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego)

„Witajcie w ciężkich czasach” to jak wiadomo znany amerykański film nakręcony na podstawie powieści Edgara L. Doctorowa pod tym samym tytułem. Tam owe ciężkie czasy miały charakter symboliczny i były nazwą niewielkiego amerykańskiego miasteczka, natomiast w tym felietonie traktuję je dosłownie jako chwilę wyjątkowej i dramatycznej próby dla sędziów – z jednej strony mających strzec demokratycznego porządku prawnego z konstytucją na czele, z drugiej zaś znajdujących się jako trzecia władza pod obstrzałem ze strony władzy ustawodawczej i wykonawczej. Zdarzające się w przeszłości i obecnie pewne patologie wymiaru sprawiedliwości, bulwersujące niewątpliwie opinię publiczną, stały się dla rządzących pretekstem do podjęcia próby naruszenia zasady trójpodziału władzy i zaproponowania tzw. reform, które w gruncie rzeczy mają pozbawić sądy koniecznej niezawisłości i podporządkować sędziów ministrowi sprawiedliwości (a de facto – kaprysom tzw. pozaparlamentarnego centralnego ośrodka decyzji politycznej). To nie pierwszy przypadek w historii, kiedy sądy próbuje się zaprząc w realizację pewnej polityki i uczynić z sędziów funkcjonariuszy podległych władzy wykonawczej. Przykłady podam niżej, na razie spróbujmy zdiagnozować i ocenić sytuację.

Towarzyszy temu populistycznie nośne hasło „demokracja, a nie sędziokracja”, które po znanej uchwale Sądu Najwyższego w sprawie prawa łaski zagościło na ustach nie tylko czołowych polityków partii PiS, lecz także np. prezydenta, wicemarszałka Sejmu czy ministra sprawiedliwości.  Na pierwszy rzut oka to hasło sugeruje dwie tezy – jedną teoretyczną i drugą faktyczną. Teza teoretyczna brzmiałaby mniej więcej tak – demokracja jest modelem pożądanym i nie ma w niej miejsca na rządy sędziów, przy czym autorzy hasła nie precyzują ani tego, co rozumieją pod pojęciem demokracji, ani tym bardziej tego, na czym ich zdaniem miałaby polegać sędziokracja. Możemy się tylko domyślać, że w pewnym uproszczeniu chodzi o rządy demokratycznie legitymowanego parlamentu sprawowane przede wszystkim poprzez jego funkcje prawodawcze (model suwerenności parlamentu) i że sędziowie powinni się ograniczyć do procesu stosowania prawa z zachowaniem maksymalnego pasywizmu interpretacyjnego (model związanej decyzji sądowej ). Z kolei teza faktyczna sugeruje istnienie pewnego stanu rzeczy – hasło może bowiem oznaczać i prawdopodobnie oznacza absurdalne w gruncie rzeczy twierdzenie, że w Polsce w drodze antydemokratycznej uzurpacji realizowanej poprzez nadmierny aktywizm interpretacyjny to sędziowie rządzą de facto krajem i że należy przywrócić demokrację jako rządy ludu.

W retoryce polityków PiS planujących reformę polskiego wymiaru sprawiedliwości brzmi to głównie np. tak:  „Podstawowym zadaniem tej reformy jest przywrócenie wymiaru sprawiedliwości obywatelom. Kongresy sędziów i prawników pokazały, jak to środowisko jest hermetyczne i oderwane od rzeczywistości”. W podobnym duchu sformułowany jest również  dokument Ministerstwa Sprawiedliwości Dobra zmiana w wymiarze sprawiedliwości. Sprawne i sprawiedliwe sądy – główne tezy to (moim zdaniem z uwagi na nieadekwatność środków zaradczych są one pozorne): eliminacja przewlekłości postępowań sądowych, większa efektywność postępowań dyscyplinarnych, walka z korupcją sędziów, eliminacja dyspozycyjności politycznej sędziów, wreszcie, last but not least,  demokratyzacja wyboru członków Krajowej Rady Sądownictwa. Trzeba przyznać, że tkwi w tym pewna sprzeczność, ponieważ pomiędzy zarzutami patologii wymiaru sprawiedliwości i oderwaniem środowiska prawniczego od rzeczywistości a zarzutem rzekomej sędziokracji jako przeciwieństwa demokracji jest zasadnicza różnica nie tylko ilościowa, lecz także jakościowa. To tylko potwierdza jednak zasadność podejrzenia, że hasło „demokracja, a nie sędziokracja” jest w sensie teoretycznym i faktycznym doraźną prymitywną retoryką o charakterze socjotechnicznym i nie do końca teoretycznie oraz faktycznie przystaje do innych elementów retorycznych tzw. dobrej zmiany w wymiarze sprawiedliwości. Ten slogan brzmi więc wprawdzie na pierwszy rzut oka atrakcyjnie w sensie propagandowym, ale z punktu widzenia filozofii prawa jest wyłącznie populistycznym i treściowo pustym zabiegiem socjotechniczym. Obie tezy są bowiem z gruntu chybione – teza teoretyczna z uwagi na swoją merytoryczną miałkość metodologiczną, teza faktyczna z uwagi na swój manipulatorski i zafałszowujący rzeczywistość charakter. Trzeba przyznać, że w ustach polityków partii rządzącej omawiane hasło brzmi więc szczególnie przewrotnie, bałamutnie i fałszywie.

O ile dobrze odnotowałem, hasło „demokracja, a nie sędziokracja” pojawiło się explicite po raz pierwszy w wydaniu prezydenckiego rzecznika Krzysztofa Łapińskiego na konferencji prasowej zorganizowanej po podjęciu przez Sąd Najwyższy wspomnianej uchwały w sprawie stosowania prawa łaski. Tak naprawdę jednak przewija się ono implicite w całym procesie tzw. dobrej zmiany od pierwszego dnia po ostatnich wyborach parlamentarnych. Taka alternatywa jest więc od początku do końca fałszywa. We współczesnym demokratycznym państwie prawa nie da się sprowadzić sędziów do roli automatów regulacji ustawowych, ponieważ zmienił się powszechnie akceptowany we współczesnej jurysprudencji model stosowania prawa – z modelu sylogistycznego na model argumentacyjny. Jednocześnie odpowiedzialność za prawo jest odpowiedzialnością podzieloną pomiędzy legislatywę i judykatywę, bez względu na to czy przyjmiemy koncepcję suwerenności parlamentu, czy suwerenności prawa. Bałamutność hasła „demokracja, a nie sędziokracja” polega przede wszystkim na populistycznej sugestii, że sędziowie są wrogami demokracji, podczas gdy w rzeczywistości stanowią jej konieczny i niezbędny element. Tzw. reforma wymiaru sprawiedliwości pod pozorem walki z niedomaganiami systemowymi w gruncie rzeczy tworzy jakiś nowy system oparty na całkowitym prymacie polityki nad prawem i próbujący z niezawisłych sędziów uczynić dyspozycyjnych funkcjonariuszy władzy. Wszystko wskazuje na to, że zaczynamy żyć w państwie, w którym aktualnie rządzący odwracają znaczenia – dobrze identyfikują bulwersujące społeczeństwo niektóre patologie systemu, ale jednocześnie pod pozorem walki z nimi próbują na nich zbudować system jeszcze bardziej patologiczny. To, co do tej pory się tylko wbrew społecznej woli zdarzało, teraz po prostu będzie. Ten mechanizm uderza swoją logiczną prostotą i pragmatyczną skutecznością – wyjątek przekształcony w zasadę po prostu przestaje istnieć. Do czasu, kiedy ludzie nie zorientują się ponownie, że w pierwotnych deklaracjach nie o to chodziło i że to jednak ten sam wyjątek, a nie zasada, tyle że zawoalowany atrakcyjnym pustosłowiem i  zatopiony w propagandowym populistycznym sosie.

Nie twierdzę, że wszystkie elementy proponowanego projektu politycznego mają taki charakter. Twierdzę natomiast, że takie znamiona noszą niektóre z nich –  niestety te, które są fundamentalne z punktu widzenia konstytucyjnego ustroju państwa i które przez to mają zasadniczy wpływ na całe nasze życie. Z pozoru są odległe, umieszczone gdzieś na szczytach władzy, nie mające znaczenia z pozycji egzystencjalnych problemów przeciętnego człowieka, ale są to tylko pozory. W rzeczywistości mają one bowiem znaczenie zasadnicze, cała reszta to jedynie uspokajający i kamuflujący faktyczne intencje dodatek. Najlepszym przykładem takiego swoistego leczenia niedomagań politycznego organizmu przez wszczepienie do niego jeszcze gorszej jednostki chorobowej są właśnie propozycje reformy wymiaru sprawiedliwości. Hasło jest przewrotne i bałamutne – jeśli nasza polityka jest słuszna, a przecież jest, to nie ma lepszej gwarancji niezależności sądów i niezawisłości sędziów niż włączenie trzeciej władzy w proces realizacji tej polityki. I tak oto patologiczny i zdarzający się wbrew naszej woli wyjątek, polityczna dyspozycyjność sądów i  sędziów, ma się stać systemową zasadą i polityczną cnotą. Nie chodzi bowiem tylko o eliminację znanych z dalszej i bliższej przeszłości przypadków tzw. sędziów na telefon. Chodzi o model zapewniający takich sędziów, którym nie trzeba będzie w ogóle przypominać telefonicznie, czego od nich oczekuje władza wykonawcza (a ściślej rzecz biorąc – tzw. centralny ośrodek decyzji politycznej), powinni to sami rozumieć, czuć, a nawet wręcz wyprzedzać pragnienia rzekomego suwerena. Skonkludujmy więc jedynie, że w dobrze funkcjonującej demokracji prawda leży gdzieś po środku – sądy nie powinny sobie uzurpować nadmiernego imperium, ale nie mogą być też wyłącznie maszynką do zatwierdzania pomysłów władzy ustawodawczej i wykonawczej (czytaj: de facto pomysłów szefa partii rządzącej).

Jak już wspomniałem, zachowując wszelkie proporcje, nie jest to pierwszy taki przypadek w historii, kiedy sędzia postawiony jest wobec dramatycznego dylematu – albo obrona konstytucyjnej lub w ogóle humanistycznej aksjologii, albo bezwzględne i ślepe posłuszeństwo obowiązującemu prawu, nawet jeśli to prawo jest konstytucyjnie wątpliwe, niekiedy wręcz zbrodnicze i stoi na straży niesprawiedliwego systemu. W fachowej literaturze wskazuje się najczęściej na trzy historyczne przykłady takich sytuacji – współudział niemieckich sędziów w realizacji zbrodniczej polityki Hitlera, sądy jako element totalitarnych systemów komunistycznych i wreszcie dylematy sędziów w Republice Południowej Afryki zmuszanych do urzeczywistniania polityki apartheidu. Norweski profesor prawa H. P. Graver trafnie pisze, że są to sytuacje, w których atak na państwo prawa powoduje, że sędziowie wprzęgnięci w ten proces paradoksalnie nagle ze strażników sprawiedliwości stają się orędownikami niesprawiedliwości.

 Wydałem ostatnio książkę „Sędziowie i niewolnicy” – analizuję tam orzecznictwo sądów amerykańskich w sprawach niewolnictwa pod koniec 18. i w pierwszej połowie 19. stulecia. Z pozoru rzecz dotyczy odleglej w czasie i przestrzeni historii, ale są to tylko pozory – w rzeczywistości mamy do czynienia z pewną lekcją o charakterze uniwersalnym. Sytuacja była szczególnie dwuznaczna, ponieważ istniał gigantyczny rozdźwięk pomiędzy aksjologią Deklaracji Niepodległości z 1776 roku, ambiwalencją Konstytucji z 1787 roku i faktyczną praktyką aż do zniesienia niewolnictwa 13, poprawką do Konstytucji. Wielu z amerykańskich sędziów miało świadomość moralnych konfliktów towarzyszących dwuznaczności tej sytuacji – nie tylko z antyniewolniczej Północy, lecz także niekiedy z proniewolniczego Południa.

Na tej podstawie we współczesnej nauce tworzy się pewne teoretyczne modele, które pokazują cztery różne sposoby rozwiązania tego konfliktu. Co może zrobić sędzia w takiej sytuacji? Ma cztery możliwe wyjścia: 1) ucieczkę w skrajny formalizm i stosowanie prawa niezależnie od jego moralnego bądź amoralnego (czytaj także – konstytucyjnego bądź niekonstytucyjnego) charakteru; 2) odrzucenie ustawy niemoralnej i orzekanie contra legem na podstawie nakazu sumienia; 3) rezygnację ze stanowiska; 4) ucieczkę w aktywizm sędziowski (oznaczający dynamiczną i twórczą, ale zgodną prawem wykładnię) lub w subwersję (oznaczającą nagięcie ustawy do wymogów własnego sumienia ze świadomością, że jest to działanie contra legem, aczkolwiek ukryte i zawoalowane określoną argumentacją). Rozwiązania 2 i 3 niczego w gruncie rzeczy nie zmieniają, ponieważ w przypadku jawnej wykładni contra legem narażamy się na uchylenie wyroku przez sąd wyższej instancji, natomiast w przypadku rezygnacji na przekazanie sprawy mniej wrażliwemu sędziemu. Pozostaje więc wybór między rozwiązaniem 1 i 4. Ciężki wybór, tak samo ciężki jak czasy, w których przyszło orzekać polskim sędziom.

Tytuł mojej książki, „Sędziowie i niewolnicy”, dotyczy wprawdzie pewnej konkretnej historycznej sytuacji, ale można go pojmować bardziej uniwersalnie. W ciężkich czasach sędzia musi wybrać – albo pozostać sędzią przez duże „S” z poczuciem tożsamości bycia częścią trzeciej władzy, albo samemu stać się niewolnikiem – ślepo i bezrefleksyjnie posłusznym i podporządkowanym władzy ustawodawczej i wykonawczej, wprzęgniętym w proces realizacji pewnej polityki i abstrahującym od etosu swojego zawodu oraz aksjologii państwa prawa.. To drugie oznacza jednak powrót do najczarniejszych kart w historii prawa, nie tylko polskiego. Jeśli demokracja ma wyglądać tak jak proponuje PiS, natomiast pod pojęciem sędziokracji rozumieć będziemy brak zgody sędziów na łamanie konstytucji i bezprawne działania dwóch pozostałych władz, to nie tylko jako prawnik i filozof, lecz także jako obywatel wolę taką sędziokrację niż taką demokrację. Na tym polega fałszywość opisanej wyżej tezy faktycznej wynikającej z hasła „demokracja, a nie sędziokracja”. Jeśli coś można zarzucić polskim sędziom, to właśnie to, że właściwie pojętej sędziokracji było paradoksalnie do tej pory zbyt mało, a nie zbyt dużo.

Autor jest profesorem, kierownikiem Katedry Teorii i Filozofii Prawa na WPiA Uniwersytetu Gdańskiego.

 

Posted by Jerzy Zajadło