W projekcie kolejnej nowelizacji spec-ustaw „covidowych” znalazła się propozycja przepisu, zgodnie z którym „nie popełnia przestępstwa, kto w celu przeciwdziałania COVID-19 narusza obowiązki służbowe lub obowiązujące przepisy, jeżeli działa w interesie społecznym i bez naruszenia tych obowiązków lub przepisów podjęte działanie nie byłoby możliwe lub byłoby istotnie utrudnione” (art. 10d). Przepis ten poszerza wprowadzoną już, nieco wcześniej, regulację zawierającą podobne rozwiązanie (art. 10c), jednakże znacznie węższe – bo ograniczone jedynie do nabycia niezgodnie z prawem towarów lub usług, które zwolnione zostało z odpowiedzialności jako przestępstwo niedopełnienia obowiązków lub nadużycia uprawnień (art. 231 kk) lub wyrządzenia szkody w obrocie gospodarczym (art. 296 kk), a także z odpowiedzialności z tytułu naruszenia dyscypliny finansów publicznych.
Przepisy te, niezależnie od ich – dość oczywistej – oceny politycznej czy etycznej są też interesującą ilustracją jednego z fundamentalnych dylematów filozofii prawa, to jest pytania, czy każdy prawidłowo ustanowiony przepis ustawy lub innego aktu normatywnego ma charakter prawa i przysługuje mu moc obowiązująca. Szczególnie interesującym przypadkiem tego pytania mogą być właśnie przepisy, którymi rządzący zwalniają się od obowiązku przestrzegania prawa lub odpowiedzialności za jego naruszanie. Budzić to może bowiem zasadnicze wątpliwości z perspektywy przynajmniej niektórych spośród najważniejszych teorii prawa.
Dotyczy to zarówno sytuacji, gdy przepis wprost wyłącza taką grupę spod obowiązku przestrzegania prawa, jak i przypadku– któremu bliższe są przepisy art. 10c i 10d ustawy „covidowej” – czyniący ten obowiązek de facto „bezzębnym”, bo znoszący odpowiedzialność za jego naruszenie. Stawia zatem z całą mocą problemy związane ze związkiem prawa i sankcji, ideą rządów prawa oraz moralnymi kryteriami obowiązywania prawa.
Wiele, zwłaszcza, choć bynajmniej nie wyłącznie, pozytywistycznych teorii prawa bardzo silnie eksponuje ścisły, pojęciowy związek pomiędzy prawem, jego normatywnością i zagrożeniem sankcją. Tak jest w przypadku chociażby klasycznej, anglosaskiej wersji pozytywizmu pochodzącej od Johna Austina. Wedle jego słynnego sformułowania prawo „we właściwym znaczeniu tego słowa” stanowi każdorazowo „nakaz suwerena poparty sankcją”.[1] Także dla Hansa Kelsena norma prawna nieodłącznie wiązać musi się z użyciem przymusu. Norma taka określa bowiem jedynie warunki, do których przypisany (zarachowany) jest skutek w postaci zastosowania sankcji.[2] Przepis dekryminalizujący postępowanie rządzących prowadziłby zatem do pozbawienia dotyczących ich obowiązków i ograniczeń charakteru prawnie obowiązujących nakazów postępowania.
Jednocześnie, istotą idei rządów prawa, praworządności, jest właśnie zapewnienie, aby rządzący, mający do dyspozycji całą potęgę i instrumentarium państwa, także podlegali prawu i wynikającym z niego ograniczeniom.[3] To ostatnie nie jest jedynie narzędziem, przy pomocy którego sprawują oni władzę nad podporządkowanymi im obywatelami. Prawo jest zespołem wspólnych reguł gry obowiązujących zarówno obywateli, jak i rządzących. I są one stosowane, co do zasady, z takim samym rygoryzmem niezależnie od tego, czy łamią je jedni, czy drudzy. Pozbawienie prawa faktycznej mocy obowiązującej względem rządzących jest więc unicestwieniem zasady praworządności; jest śmiertelnym ciosem zadanym w samą jej istotę.
Zmusza to do spojrzenia na tego rodzaju przepis także z perspektywy kluczowych niepozytywistycznych teorii prawa. Część z nich dość wyraźnie wpływało zresztą – przynajmniej deklaratywnie – na niektóre aksjologiczno-konstytucyjne wątki polskiego dyskursu prawniczego. W ich ujęciu, formalnie prawidłowo ustanowiona norma ustawowa nie nabiera jednak charakteru prawa i nie daje się jej przypisać przymiotu obowiązywania, jeżeli nie spełnia najbardziej elementarnych standardów moralnych. Wedle słynnego określenia Gustava Radbrucha, pozostaje ona „ustawowym bezprawiem” jeżeli ustanawiając ją „władza świadomie odstępuje od idei równości wobec prawa” w sposób, który uniemożliwia postrzeganie jej jako chociażby próby „urzeczywistnienia idei prawa”.[4]
Klasyczne stanowisko Radbrucha rozwijał i konkretyzował w ostatnich stuleciach inny wybitny niemiecki filozof prawa – Robert Alexy. W jego ujęciu stanowiona przez ustawodawcę norma może mieć charakter prawnie obowiązujący tylko wówczas, gdy stanowi próbę realizacji idei prawa w tym znaczeniu, że ustanawiając ją prawodawca podnosi „roszczenie do słuszności”. Oznacza to, że stanowi ona podjętą w dobrej wierze próbę, nawet jeśli nie w pełni udaną, słusznego uregulowania danej sprawy, respektującego zasady godności, równości, sprawiedliwości i innych naczelnych wartości porządku prawnego. Zdolność aktu do stanowienia rzeczywistej normy prawnej zależy zatem od tego, czy jest on autentyczną próbą realizacji takim przepisem podstawowych wartości konstytuujących ideę prawa. Jeżeli jest on jedynie brutalnym i cynicznym wykorzystaniem możliwości stwarzanych przez sprawowanie władzy do zagwarantowania sobie lub jakieś preferowanej grupie przywilejów czy korzyści, bądź też zmierza jedynie do pognębienia czy pogorszenia sytuacji tych, których rządzący uważają za wrogów, nie może on być uważany za prawo i pozostaje jedynie bezprawiem ubranym w jego szaty. Inaczej mówiąc, ustawowym bezprawiem są takie uregulowania, których ustanowienie nie tylko nie realizuje idei prawa, ale nawet nie próbuje jej realizować, nie podnosi na serio roszczenia do swojej obiektywnej „słuszności”, zamiast tego służąc jedynie własnym interesom rządzących lub ich popleczników.
Wymaga to oczywiście głębokiej i rozważnej oceny, która nie może bynajmniej poprzestać na formalnym uzasadnieniu takich przepisów, zwłaszcza branym – by tak rzec – at face value. Odróżnienie przepisów, które wprawdzie podnoszą roszczenie do słuszności, lecz go nie spełniają, bądź spełniają w sposób wysoce ułomny oraz przepisów, które nawet nie próbują być realizacją jakkolwiek rozumianej słuszności, sprawiedliwości i innych kluczowych wartości prawnych, nie jest oczywiście łatwe. Niemniej jednak racje za przyjęciem, że przepis wyłączający de facto odpowiedzialność za naruszanie prawa po stronie rządzących należy do tej drugiej kategorii są bardzo silne. Wiążą się one zarówno z unicestwieniem samej istoty zasady praworządności, a także jaskrawym odejściem od zasady równości w obliczu prawa.
Ustawa dopuszczająca, aby rządzącym i wykonującym ich polecenia urzędnikom wolno było więcej stanowi odwrócenie kierunku, w którym europejska myśl prawnicza zmierzała przynajmniej od czasów Wieku Świateł. Marsz ten nie odbywał się bez trudności i silnych, acz przejściowych reakcji spychających ją wstecz. Najprawdopodobniej próby ustawodawstwa zmierzającego do wskrzeszenia zasady, zgodnie z którą rządzący są wprawdzie źródłem prawa, lecz nie są nim związani i przed nim nie odpowiadają (the king can do no wrong), okażą się także jedynie tego rodzaju chwilowym zmartwychwstaniem archaicznych idei filozoficznoprawnych, które od dawna znajdują się tam, gdzie powinny pozostawać nieniepokojone. Gdyby przepisy tego rodzaju miały faktycznie stawać się pretekstem do bezkarności osób sprawujących władzę pozostaje oczekiwać, że prędzej czy później zarówno one, jak i prawnicy nazbyt bezkrytycznie przyjmujący je za niepodważalnie obowiązujące prawo, staną się przedmiotem ocen dokonywanych także z tej właśnie perspektywy. Historia daje tu pewne, choć umiarkowane, podstawy do optymizmu.
[1] J. Austin, The Province of Jurisprudence Determined, Indianapolis-Cambridge 1998
[2] H. Kelsen, Reine Rechtslehre, Tubingen 2017
[3] Szerzej o genezie i filozoficznym podłożu zasad praworządności zob. T. Pietrzykowski, Ujarzmianie Lewiatana. Szkice o idei rządów prawa, Katowice 2014.
[4] G. Radbruch, Ustawa i prawo, tłum. J. Zajadło (oryg.: Rechtsphilosophie III [w] Gesamtausgabe, opr. W. Hassemer, Heidelberg 1990).
Podziel się: