Maciej Pach

Maciej Pach – asystent w Katedrze Prawa Ustrojowego Porównawczego na Wydziale Prawa i Administracji UJ.

Mam drobny problem z niedawnym apelem o niewywieszanie białej flagi na gmachu SN. Większą konfuzję wywołuje, niestety, Pani reakcja, Pani Prezes. Przecież koniec tej dramatycznej kadencji to nie czas na puszczanie manetki gazu!

 Jestem konstytucjonalistą, jednak nie uważam za stosowne zamieszczanie tu prawniczej instrukcji obsługi dla Pani Prezes. Gdzie jak gdzie, ale w Sądzie Najwyższym – a w każdym razie przynajmniej w „starych” jego izbach – zasiadają wybitni polscy prawnicy. I wiedzą, co można jeszcze zrobić. Zwłaszcza że szczęśliwie porządek prawny Rzeczypospolitej Polskiej po akcesji do UE to nie tylko rodzime akty normatywne, na czele z Konstytucją, ale też bogactwo oferowane przez prawo unijne czy – szerzej – acquis communautaire.

Nie z radami prawniczymi zwracam się więc do Pani, Szanowna Pani Prezes. Piszę jako obywatel od kilku lat zaangażowany w obronę polskiej praworządności. Obywatel, który wykorzystał swoją znajomość Konstytucji, aby wielokrotnie w prasie wstawiać się za kluczowymi instytucjami ochrony polskiego demokratycznego państwa prawa. Instytucjami zabezpieczającymi prawa mniejszości przed drapieżnością władzy politycznej, z założenia reprezentującej głównie te stronnictwa, które w wyborach uzyskały większość.

Bez respektu dla jej praw, mniejszość nigdy nie będzie miała realnych szans na wyborcze zwycięstwo. Dlatego mówię nie o instytucjach ochrony państwa prawa, ale o instytucjach ochrony demokratycznego państwa prawa. Zabezpieczając fundamenty rządów prawa przed nadużyciami władzy ustawodawczej i wykonawczej, instytucje te chronią demokrację.

Dlaczego zaznaczyłem we wstępie, że mam drobny problem z niedawnym apelem Jarosława Kurskiego? Otóż dlatego, że jest on w pewnej mierze nierealistyczny.

Nieprzypadkowo do ustawy o Sądzie Najwyższym obecna większość sejmowa wpisała sędziego powoływanego przez Prezydenta na p.o. Pierwszego Prezesa SN. Osoba ta ma zostać powołana, jeżeli Zgromadzenie Ogólne Sędziów SN nie podejmie uchwały o przedstawieniu Prezydentowi Rzeczypospolitej kandydatów na następcę Pani Prezes.

Do złudzenia przypomina nam to sztuczkę prawną jaką zafundowano Polsce i Polakom pod koniec 2016 r., gdy do ustawy regulującej ustrój Trybunału Konstytucyjnego wprowadzono sędziego p.o. Prezesa TK. Stało się tak, choć po upływie kadencji sędziowskiej prof. Andrzeja Rzeplińskiego na stanowisku Wiceprezesa TK pozostawał prof. Stanisław Biernat.

Uznano (przytomnie zresztą), że sędzia Biernat nie przystąpi do szajki demontującej niezależność TK i przekształcającej tę instytucję w ekspozyturę interesów PiS. Dlatego naruszono Konstytucję, ustanawiając nieznaną jej funkcję „p.o. Prezesa TK” – co nastąpiło w okresie, gdy obsadzona pozostawała inna instytucja konstytucyjna (Wiceprezes TK).

Na analogiczny rozwój wypadków po upływie Pani kadencji liczy PiS oraz jego zaufani prawnicy, w tym część (pytanie – jak duża?) zainstalowanych w SN przez Prezydenta Andrzeja Dudę na wniosek podporządkowanej politycznie Krajowej Rady Sądownictwa. Chodzi oczywiście o to, aby nie dopuścić do podjęcia spełniającej wymogi ustawy uchwały o przedstawieniu kandydatów na Pierwszego Prezesa SN i sięgnąć po „sprawdzonego człowieka” z aktualnego składu SN.

Takiego człowieka, który da gwarancję przekształcenia SN w straszydło ustrojowe godne tzw. „TK” kierowanego przez permanentnie kompromitującą się Julię Przyłębską.

Takiego, który pozwoli dopełnić PiS-owskiego dzieła powrotu do PRL, choć tym razem – przewrotnie! – pod sztandarami antykomunizmu. Sztandarami niesionymi przez znanych antykomunistów, takich jak np. poseł Piotrowicz Stanisław. Pardon, sędzia tzw. „TK” Piotrowicz Stanisław.

Mnóstwo zdrowia i nerwów kosztowały Panią Prezes ostatnie trzy lata. Przez ten czas nie bez wpadek – komu z nas „w trudnym okresie stresów i przepracowania” nie zdarzają się „kroki podjęte bezrefleksyjnie”? – ale niezmiennie z wielką odwagą, nie bacząc na permanentne seanse nienawiści ze strony swoich wrogów, była Pani symbolem oporu przeciwko podważaniu fundamentów demokratycznego państwa prawa. Przejdzie Pani do podręczników historii na ich jasnych kartach.

I teraz, na finiszu tej drogi, tuż przed linią mety, mówi Pani: „pas!”. Z powodów tak błahych jak… brak odpowiedniego przepisu w regulaminie SN nadanym przez Prezydenta? Serio uważa Pani to za wiarygodne wytłumaczenie?

Nie przekonuje mnie też wyjaśnienie, że w czasie pandemii koronawirusa nie sposób odbyć posiedzenia Zgromadzenia Ogólnego Sędziów SN w gmachu przy pl. Krasińskich. Przecież sędziowie nie muszą wszyscy siedzieć w tej samej sali. O tym, że da się to zorganizować, przekonują znacznie przecież liczniejsi posłowie, którzy „nadają” rozproszeni: niektórzy z sali plenarnej przy ul. Wiejskiej, niektórzy z pozostałych sal w tym samym budynku, a pozostali z innych miejsc.

Wspomniałem, że prawniczych porad udzielać nie zamierzam. Po co więc piszę? Bo czuję, że gdybym stał na Pani miejscu, to przydałyby mi się słowa otuchy od sojuszników.

W różny sposób można otuchę wyrażać. Także odpowiednio zredagowanym apelem.

Apeluję zatem o podjęcie przez Panią Prezes niezbędnych i skutecznych kroków, zmierzających do przedstawienia przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów SN kandydatów na nowego Pierwszego Prezesa SN, tak jak wymaga tego art. 183 ust. 3 Konstytucji.

Nawet, jeżeli historia z „p.o. Prezesa TK” powtórzy się w murach siedziby Sądu Najwyższego, to przynajmniej z czystym sumieniem będzie Pani mogła powiedzieć, że zrobiła Pani autentycznie wszystko, co było w Pani mocy.

Nie wiem, czy kiedykolwiek była Pani na zawodach żużlowych. Nie wiem, czy czuła Pani zapach spalanego oleju, ryk silników i wielkie emocje, które towarzyszą temu sportowi.

Długo mógłbym wyliczać wszystkie moje ukochane wyścigi naszego największego z trzech Indywidualnych Mistrzów Świata w jeździe na żużlu: Tomasza Golloba. Wybitny był od początku kariery, ale mistrzem został w wieku 39 lat.

Przed sezonem 2010 spisał testament – bo postanowił postawić wszystko na jedną kartę.

Ograniczę się do wspomnień z dwóch finałów zawodów z cyklu Speedway Grand Prix.

Najpierw Wrocław, rok 1999. Przez 3,5 okrążenia Gollob dwoi się i troi, aby doścignąć prowadzącego od startu Szweda Jimmy’ego Nilsena. Na przedostatniej prostej atakuje przy krawężniku i wyprzedza rywala, ale siła odśrodkowa wyrzuca go pod samą bandę. Manewr groził upadkiem, Gollob odbija się nawet tylnym kołem od płotu. I co robi? Tracąc ponownie prowadzenie na rzecz konkurenta, wykonuje klasyczne „nożyce”, czyli ścina z powrotem do środka toru, prostuje motocykl, rozpędza się i… wpada na linię mety o błysk szprychy przed Nilsenem. Stadion szaleje. Kilkanaście tysięcy ludzi płacze ze szczęścia.

Rok 2007, ukochana przez Tomasza Golloba – bo rodzinna – Bydgoszcz. Finał. Na linii startu ustawiają się: Nicki Pedersen (żużlowy zabijaka; gość w typie Mariusza Muszyńskiego, tylko ze znacznie większymi osiągnięciami, bo bywał mistrzem świata), Krzysztof Kasprzak, Andreas Jonsson i on – idol miejscowej, i nie tylko miejscowej, publiczności.

Taśma w górę i… Gollob wyraźnie zostaje w tyle. Oglądałem te zawody – niestety – jedynie w telewizji, ale pamiętam, jak na to zareagowałem: – Jak mógł tak się zdekoncentrować w kluczowym momencie?! – myślałem. A skoro tak zawalił start, to już nie da rady „założyć” rywali (takie określenie w żargonie żużlowym), czyli nie będzie w stanie, ruszając spod bandy, zamknąć im dojazdu do łuku.

I wtedy Gollob zrobił coś zadziwiającego. Coś, na co mógł wpaść tylko geniusz w swojej dyscyplinie. Można to do dzisiaj – podobnie jak finał wrocławski z 1999 roku – obejrzeć w Internecie i oniemieć. Zachęcam!

Otóż podczas gdy trójka rywali kurczowo trzymała się „kredy” (czyli krawężnika), myśląc, że stoczy między sobą batalię o triumf w zawodach, Tomasz Gollob wyniósł się tak bardzo na szeroką, że prawie nie zmieścił się w obrębie toru.

Znowu puknąłem się w głowę: – Co on wyprawia, po co tam jedzie, tam nie ma przyczepności! – denerwowałem się niczym sędzia Stanisław Zabłocki na meczach siatkarskich (choć pewnie złość wyrażałem dosadniej od niego).

I właśnie wówczas Gollob jednak złapał na wysokości 2/3 łuku taką przyczepność, że na końcu przeciwległej prostej był już na czele stawki. Minąwszy po drodze niczym tyczki slalomowe kolejno: Jonssona, Kasprzaka i duńskiego „szatana”, czyli Pedersena.

Tego dnia nad Bydgoszczą musiała unosić się magia.

Bo Gollob, przycinając do środka toru na wejściu w drugi wiraż, lekko zahaczył tylnym kołem o motocykl Duńczyka. A trzeba wiedzieć, że Pedersen – najlepszy aktor wśród żużlowców i najlepszy żużlowiec wśród aktorów – nie zwykł marnować takich okazji.

Co bym zrobił na jego miejscu? To jasne: upadłbym. Gollob zostałby wykluczony jako sprawca przerwania wyścigu. Bo co prawda nie mieliśmy do czynienia z brutalnym atakiem, ale z drobnym przekroczeniem reguł, które zabraniają kontaktu między motocyklami. Jeżeli wyprzedzany zawodnik przewróci się po tym, jak szybszy konkurent „szturchnie” jego maszynę własnym motorem, można spodziewać się, że sędzia wykluczy autora ataku.

To była prawdopodobnie jedyna w historii cyklu Speedway Grand Prix sytuacja, gdy Nicki Pedersen nie wykorzystał wielkiej gratki. Pewnie nigdy nie dowiemy się, dlaczego tego nie zrobił. Mogę tylko się domyślać. To była po prostu absolutnie niepowtarzalna akcja żużlowa. I aż wstydem byłoby pozorować utratę równowagi.

Później w tym wyścigu już nic się nie działo. W zasadzie to nawet zapanowała nuda. Gollob powiększał sukcesywnie przewagę i triumfalnie wpadł na metę.

Jeżeli więc zapytałaby mnie Pani Prezes, jak zwyciężyć w wyścigu o ocalenie niezależności Sądu Najwyższego, to odpowiedziałbym:

Proszę pojechać jak Tomasz Gollob!

Testament demokratycznego państwa prawa już Pani spisała.

Tekst – w nieco skróconej wersji – pierwotnie ukazał się na łamach „Gazety Wyborczej.

Posted by redakcja