W obecnych dyskusjach na temat uczestnictwa w planowanych przez rząd majowych pseudo-wyborach prezydenckich kryje się pewne niebezpieczeństwo. Zamykają nas one bowiem w diabelskim dylemacie, w którym każde rozwiązanie jest złe – a tym samym nie pozwalają dostrzec alternatywnych rozwiązań. Dlatego pytanie na dziś nie powinno brzmieć: „bojkotować czy głosować”, ale jak powstrzymać – lub ewentualnie skutecznie zakwestionować – wyborcze szaleństwo rządu.
Niemal każda rozmowa w ostatnich dniach nieuchronnie dotyka tematu: „głosować czy bojkotować?” Czy brać udział w planowanym przez władzę pocztowym głosowaniu prezydenckim, jeśli do niego dojdzie? Każdy z obywateli musi znaleźć jakąś odpowiedź na to pytanie. Dobrze, że w debacie publicznej pojawiają się głosy takie, jak dr. Wojciecha Ciszewskiego lub prof. Adama Dyrdy, mogące pomóc w podjęciu decyzji. W dyskusjach tych kryje się jednak pewne niebezpieczeństwo. Jakie? O tym za chwilę; najpierw jednak odniosę się do argumentów wysuwanych przez Wojciecha Ciszewskiego (i innych zwolenników udziału w głosowaniu).
Machiavelli kontra Bartoszewski?
Wojciech Ciszewski w tekście opublikowanym na łamach portalu Konstytucyjny.pl (a w skróconej wersji na Wyborcza.pl) twierdzi, że argumenty za zbojkotowaniem głosowania są nie do obrony. Autor rozważa cztery argumenty przeciw głosowaniu – z pozytywnych skutków niskiej frekwencji, z niegłosowania jako sposobu wyrażenia sprzeciwu, z odmowy legitymizacji niezgodnego z prawem głosowania oraz z chęci zignorowania „farsy”, jaką byłoby majowe głosowanie. Przekonująco rozprawia się z każdym z nich, wykazując ich braki. Są jednak co najmniej dwie kwestie, których Ciszewski wydaje się nie zauważać i których nie bierze pod uwagę.
Po pierwsze, w ocenie działania, jakim jest oddanie głosu albo rezygnacja z jego oddania, koncentruje się on wyłącznie na jego zewnętrznym wymiarze, czyli na relacji naszych działań wobec innych podmiotów – co mój czyn im komunikuje, jakie skutki na nich wywiera itp. Pomija natomiast wewnętrzny wymiar działania, czyli jego relację do mnie samego jako podmiotu działającego (przenośnie mówiąc, jako „autora” działania). Tymczasem jedną sprawą jest to, jak inni będą odbierać moje czyny; inną, jaki ja sam będę miał do nich stosunek. Każdy z nas zdaje sobie sprawę, że skuteczność działania to jedno, a jego wewnętrzna to ocena co innego. Mogę na przykład drogą sprytnego oszustwa, o którym nikt się nie dowie, przypisać sobie cudze zasługi i zyskać awans czy uznanie w pracy. Ba, dzięki mojemu oszustwu mój zespół czy zakład pracy może lepiej funkcjonować jako całość. Nie zmienia to faktu, że sam będę się z dokonanym oszustwem czuł podle. Nie inaczej jest z ewentualnym majowym głosowaniem (lub jego brakiem). Niezależnie od możliwych zewnętrznych skutków, niektóre osoby mogą doświadczać wewnętrznej niezgody na udział w pseudo-wyborach. Uznanie ich oporów za pozbawione uzasadnienia byłoby nie tylko małostkowe, ale po prostu bezpodstawne.
Po drugie (co ściśle wiąże się z punktem pierwszym) Ciszewski zdaje się przeceniać skuteczność naszych czynów – czyli coś, na co w gruncie rzeczy mamy ograniczony wpływ. Zarówno nauki społeczne, jak i zwykłe życiowe doświadczenie pokazują, że skutki działania tylko w niewielkim stopniu poddają się przewidywaniu czy kontroli. Nawet w normalnych okolicznościach nie jesteśmy w stanie w pełni kontrolować, jak inni odczytają sens naszych działań, ani jaki wpływ wywrą one na nich. Tym bardziej nie sposób tego przewidzieć teraz, kiedy nikt nie może zagwarantować nam elementarnej uczciwości głosowania, ani nawet powiedzieć, kto i jak będzie zbierać czy liczyć głosy.
Zamiast więc spekulować, co wyniknie z takiego lub innego zachowania, przy podejmowaniu decyzji w sprawie głosowania warto może odwołać się do bardziej elementarnych zasad etycznych. Parafrazując słowa Władysława Bartoszewskiego, warto postąpić po prostu przyzwoicie. Oczywiście nie twierdzę w ten sposób, że głosowanie należy zbojkotować. Jak słusznie zauważyła Karolina Wigura z „Kultury Liberalnej”, wciąż jeszcze jest zbyt wiele niewiadomych, aby już dziś podjąć w tej kwestii racjonalną decyzję. Taka decyzja – jakakolwiek ostatecznie nie będzie – powinna jednak brać pod uwagę także racje bardziej fundamentalne niż te, które w swoich kalkulacjach uwzględnia Ciszewski.
Czy zatem w rozważanej sprawie majowego głosowania przyzwoitość i skuteczność nie dają się ze sobą pogodzić? Myślę, że jest to możliwe. Wymaga to jednak pewnej zmiany myślenia i wyjścia poza diabelski dylemat „bojkotować czy głosować?”.
Powstrzymać drugą Wenezuelę
Właśnie z tym wiąże się wspomniane na wstępie niebezpieczeństwo obecnych dyskusji o bojkocie. Ich negatywną stroną jest po pierwsze to, że zamykają nas w obrębie dwóch opcji – udział w głosowaniu albo jego bojkot – z których każda jest równie zła, a tym samym utrudniają sformułowanie sensownych alternatyw. Po drugie, że zdają się zakładać, że majowe głosowanie jest już przesądzone i w ten sposób, choćby podświadomie, zmniejszają mobilizację do jego powstrzymania.
Tymczasem nie ma obecnie ważniejszej rzeczy niż zablokowanie majowego głosowania. Ci, który mają taką możliwość, powinni zrobić wszystko, co możliwe (i przyzwoite), żeby do owej planowanej przez rząd atrapy wyborów nie dopuścić. Wygląda na to, że na razie ten egzamin najlepiej zdały samorządy, w dużej części odmawiając bezprawnego przekazania danych ze spisów wyborców Poczcie Polskiej. Teraz przyszedł czas próby dla parlamentarzystów – mamy prawo oczekiwać od nich skutecznych i zdecydowanych działań w celu przełożenia terminu wyborów i zorganizowania ich w sposób rzetelny. Wreszcie, powstaje pytanie, co my, jako obywatele, możemy i powinniśmy zrobić w tej kwestii. Sądzę, że np. zorganizowana akcja wysyłania apeli do poszczególnych posłów i senatorów wszystkich opcji (w tym, a może szczególnie, Zjednoczonej Prawicy) to coś, co jest w zasięgu naszych możliwości. Jeśli zaś już do głosowania jakimś nieszczęściem by doszło, pozostaje pytanie, jak skutecznie je zakwestionować i dowodzić ich nieważności.
Dlaczego to takie ważne? Wszystko wskazuje na to, że znaleźliśmy się w krytycznym momencie ustrojowym – który trwająca epidemia koronawirusa tylko zaostrza. W obliczu oczywistej niezgodności z prawem i nieważności majowego głosowania (na ten temat powiedziano już dostatecznie dużo i kompetentnie, więc nie ma sensu tych uwag powtarzać), jeśli by do niego doszło i nie zostałoby ono skutecznie zakwestionowane, staniemy przed kolejnym diabelskim dylematem, w którym nie będzie dobrych rozwiązań: albo na ukształtowany stan rzeczy (czyli na nielegalnie wybranego prezydenta) milcząco przystaniemy, tym samym zgadzając się na staczanie się ustroju w kierunku autorytaryzmu, albo będziemy go aktywnie kwestionować. To drugie rozwiązanie wydaje się pozornie lepsze, z łatwością może jednak doprowadzić do potężnego kryzysu ustrojowego, w którym połowa społeczeństwa nie będzie uznawać osoby pełniącej funkcję Prezydenta RP. Co więcej, każda ze stron sporu wciąż dysponuje wystarczającymi zasobami (społecznymi i instytucjonalnymi), żeby taki konflikt długo podtrzymywać. Piotr Trudnowski z „Klubu Jagiellońskiego” porównał to celnie do sytuacji w Wenezueli, z dwoma konkurencyjnymi ośrodkami władzy. Strach pomyśleć, do czego taki „scenariusz wenezuelski” może doprowadzić w naszych realiach geopolitycznych. W tym kontekście drugorzędnego znaczenia nabiera nawet to, kto z nielegalnego głosowania wyjdzie jako zwycięzca – czy będzie to Andrzej Duda, czy, dajmy na to, Szymon Hołownia albo Robert Biedroń. Dlatego, jeśli nie chcemy stać się „drugą Wenezuelą”, musimy zatrzymać rządzących już teraz.
Wybory-zombie
Ulrich Beck, niemiecki socjolog i twórca pojęcia społeczeństwa ryzyka, ukuł niegdyś określenie „instytucje-zombie”. Instytucje-zombie to takie, które trwają w mniej więcej dotychczasowej formie, jednak przestały wypełniać swoje funkcje i zadania. Choć kontekst rozważań Becka był inny, zaproponowane przez niego sformułowanie doskonale pasuje do tego, co PiS z koalicjantami robi z kolejnymi kluczowymi instytucjami demokratycznego państwa prawa. Instytucją-zombie przez ostatnie pięć lat stały się m.in. Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, media publiczne, a podobne widmo zawisło nad Sądem Najwyższym. Teraz przemiana w zombie grozi jednej z ostatnich instytucji, która trzyma nas po stronie demokracji – wyborom powszechnym. Jest to zgodne z linią ideologiczną Jarosława Kaczyńskiego, który nie lubi i nie ufa instytucjom. Nie dajmy się wciągnąć w tę grę.
Działać przyzwoicie czy skutecznie? Wierzę, że wciąż jeszcze możemy połączyć jednego z drugim. Żeby to jednak było możliwe, musimy wyjść poza zamknięty krąg wyboru głosowanie kontra bojkot i szukać bardziej kreatywnych rozwiązań, które pozwolą powstrzymać (a w razie niepowodzenia – skutecznie zakwestionować) wyborcze szaleństwo Kaczyńskiego i Sasina.
Podziel się: