Fragmenty tekstu były przeznaczone dla Oko.press

Kryzys na granicy wschodniej

Przepisy o ochronie granic, o zakazie uczestnictwa w nielegalnym przekraczaniu granicy można wykładać w dobrej i złej wierze.

Przepisy takie, nawet surowe, ale wykładane w dobrej wierze, nie dają podstaw do karania i chronią tego, kto człowiekowi w potrzebie  (także cudzoziemcowi, który nielegalnie przekroczył granicę) daje jeść, pić, ciepłą odzież, świadczy pomoc medyczną czy sanitarną. Chronią tych którzy dadzą się mu się ogrzać. Chronią pomagających – w tym tłumaczy i prawników – którzy pomagają przy składaniu wniosków o opiekę prawną należną na podstawie konwencji genewskiej z 1951 r., która wiąże Polskę.

Te same przepisy wykładane w złej wierze będą (fałszywie) traktowały wskazane wyżej działania jako karalne pomocnictwo w nielegalnym przekraczaniu granicy i przy umożliwieniu nielegalnego pobytu w Polsce (art. 264 a k.k.) . Choć wątpię, czy ostatecznie w sądzie taki zarzut – w wypadku udzielenia pomocy humanitarnej – by się utrzymał.

Nie uchroni to jednak udzielających pomocy humanitarnej przed wyrazami uprzejmego nieukontentowania (używam retoryki stosowanej przez Pana Wicemarszałka Sejmu) – ze strony służb mundurowych. A serio: zadaniem tych służb jest niedopuszczenie do przekraczania granicy. To ich obowiązek. Oczywiście jednak chodzi o „niedopuszczenie” środkami w granicach prawa – a to nie obejmują push-backu, ograniczania i zniechęcania do  pomocy humanitarnej, utrudniania składania wniosków inicjujących postępowanie azylowe, utrudniania pomocy chorym.

Przewożenie do granicy zachodniej przybyłych do Polski nielegalnie – jest karalne. I nawet świadomość tego, że uchodźca zamierza połączyć się z rodziną na Zachodzie, czy – że jest, albo był – przerzucany jak piłka w pasie granicznym – nie znosi karalności. Przecież nawet szlachetność motywów nie znosi ewentualnej karalności czynów bezprawnych. Przy nieposłuszeństwie obywatelskim w świadomy sposób łamie się prawo – w intencji jego zmiany, ale i wtedy łamiący prawo musi być gotów ponieść odpowiedzialność.

Gdyby tereny objęte stanem wyjątkowym nie były wyłączone z obserwacji dziennikarskiej, łatwiej byłoby o wiarę, że polscy mundurowi pełniąc swoją służbę „nie idą na skróty”, nie szykanują udzielających humanitarnej pomocy. Ale dziennikarzy nie ma. Wiceminister Spraw Zagranicznych powiada, że można korzystać z obserwacji prowadzonej z terenu Białorusi. Stamtąd płynie przekaz niestety, nieumacniający przekonania, że po polskiej stronie nie ma push-backów, nieudzielania pomocy chorym, głodnym, ciężarnym, dzieciom. I w ten sposób, zdając się na  informację nieprzyjaznego sąsiada, umacniamy przekaz o  naruszaniu  przez polskie władze prawa międzynarodowego, a w wypadkach bardziej jaskrawych –  i polskiego prawa karnego (nieudzielenie pomocy – art. 162 k.k.).

Ten ostatni przepis ma jednak dwuznaczny sens i on właśnie mnie skłania do  obaw. Artykuł 162 § 2 k.k. 2 mówi o, że „ Nie popełnia przestępstwa, kto nie udziela pomocy, do której jest konieczne poddanie się zabiegowi lekarskiemu albo w warunkach, w których możliwa jest niezwłoczna pomoc ze strony instytucji lub osoby do tego powołanej.”  (wytłuszczenie E. Ł.)  Jest to przepis, który usprawiedliwienia bierność. Skoro bowiem są w naszym państwie służby zobowiązane do świadczenia pomocy; skoro podobno świetnie sobie na granicy radzimy i niczyjej pomocy zewnętrznej nie potrzebujemy; skoro nasze służby działają na podstawie i w granicach prawa – przeto świetnie radzimy sobie z kryzysem humanitarnym i w całości,  i z pomocą dla jednostek, traktując je  zgodnie z prawem, z szacunkiem i empatią.

Kierując się zatem brzmieniem art. 162 ust. 2 k.k. z czystym sumieniem zatem mieszkańcy przygranicznych gmin, członkowie organizacji pomocowych – mogą zaniechać niesienia pomocy, nawet gdy widzą chorych, głodnych, tonących w bagnie. Wystarczy przecież zadzwonić do „właściwej instytucji”, o której mowa w art. 162  k.k.  Podobno niezawodnie i zawsze działają w takich wypadkach. Ten przepis zatem nie tylko zwalnia od ewentualnego zarzutu karalnego zaniechania, ale i wybiela sumienia. Czyni to  fikcją wiary, że „instytucje i osoby do tego powołane”  niezawodnie i zawsze działają „na podstawie  i w granicach prawa”. Przecież tak powiedziano w art. 7 Konstytucji. A Konstytucja to najwyższe prawo na terenie Polski. Tyle, że użycie w Konstytucji trybu orzekającego „działają” nie znaczy, co zadeklarowane to rzeczywiste. Ale aby to stwierdzić trzeba przejrzystości sytuacji,  efektywnej kontroli i niezależnego sądu i niezawisłych sędziów.

Jeżeli jednak przejrzystości sytuacji brak (bo jakieś terytorium dla mediów stało się niedostępne); jeżeli działanie kontrolne jest wyrywkowo-kapryśne (na jednych patrzymy przez lupę, a deliktów popełnianych przez przyjaciół lub sojuszników pod naszym nosem jakoś nie widzimy); jeżeli sądy (o których za chwilę) oślepną na naruszenia standardu międzynarodowego – wtedy to, co prawo deklaruje na papierze uznamy za opis rzeczywistości. Ba, za dowód tego, że żadne naruszenia tego co napisane – w rzeczywistości wydarzyć się nie może, no bo „na papierze napisano”.

Oto  więc pierwszy przykład wykładni prawa w złej wierze, służącej wykreowaniu demoralizującego mechanizmu sprzyjającego ludzkiej obojętności i znieczulicy (u adresatów prawa) i hipokryzji  (u tych, którzy się prawem w tym celu posłużyli).

Państwo i prawo nie powinno stawiać człowieka w obliczu diabelskiej alternatywy, gdzie każde zachowanie jednostki oznacza konflikt obowiązków i wartości. A jeżeli już tak się dzieje, nie powinno  stymulować zachowań pozbawionych empatii czy  oportunistycznych.

Skutki aborcyjnego wyroku Trybunału Konstytucyjnego

Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego (K 1/20) wykreślającym przesłankę embriopatologiczną jako decydującą o dopuszczalności aborcji, lekarze znaleźli się w diabelskiej alternatywie.

Sytuacja w wyniku wyroku paraliżuje wolę, demoralizuje lekarzy a koszty zapłacą kobiety. Mimo energicznych protestów obrońców rozstrzygnięcia TK, istnieje związek miedzy wyrokiem K 1/20, nic-nie-robieniem Sejmu po tym wyroku (nota bene idącym dalej, niż oficjalny wniosek, podobno mający na celu tylko trisomię), polityczną eksploatacją wyroku i opieszałością lekarzy „bojącym się na zapas”.

Aborcja jest (i była przed orzeczeniem K 1/20) dopuszczalna z uwagi na zagrożenie życia (zdrowia) kobiety. Ale decyzja o podjęciu na czas decyzji o ratowaniu matki dawniej nie była krępowana obawą, że dokonując aborcji  lekarz narazi się (co najmniej) na konieczność tłumaczenia się i wyjaśnień. Bo dokonując aborcji mieścił się w ramach wyjątku  dotyczącego płodu, skoro  przerwanie ciąży embriopatologicznej nie było  dla lekarza karalne. Po wyroku decyzja trudniejsza;  lekarz dokonując aborcji embriopatologicznej działa w warunkach zwiększonego ryzyka. Chroni go tylko zakres wyjątku dotyczącego zdrowia i życia kobiety.

Prawo systemowo skłania go  więc do postępowania nadmiernie asekuranckiego – kosztem zdrowia pacjentki.

Obrońcy wyroku TK powiadają, że winni są opieszali lekarze. Bo i dawniej, i teraz zagrożenie kobiety życia i zdrowia kobiety jest przesłanką aborcji, no i nie ma wyroków skazujących lekarzy, czego zatem się bać. Sojusznikiem w poszukiwaniu winy przede wszystkim  w oportunizmie lekarzy,  są  – paradoksalnie – kręgi nastawione pro choice, które dobrze pamiętają, że zaostrzenie przepisów antyaborcyjnych zaczęło się już w 1991 r. Wtedy to bowiem Kodeks Etyki Lekarskiej (a więc akt samorządu lekarskiego uchwalony przez społeczność  samorządową) groził usunięciem z zawodu lekarzom dokonującym aborcji zgodnej z ówcześnie panującym prawem państwowym. I dopiero później nastały wyroki TK ograniczające wyjątki dopuszczające aborcję. Z pewnością więc i obecny wyrok TK spotkał się z przychylnym przyjęciem wcale licznych  kół lekarskich, które od dawna aktywnie demonstrowały swoje zaangażowanie pro life.

Jednakowoż  błędem jest ujmowanie sprawy w kategoriach zero jedynkowych:  „albo winny system” albo „winni lekarze”. Tragedia z Pszczyny ujawnia  MECHANIZM, gdzie trzeba i systemu, i indywidualnego oportunizmu lekarza, aby doprowadzić do tragicznego skutku. System prawa jest bowiem obecnie tak zbudowany i zaprogramowany (poprzez ujęcie przesłanek aborcji w wyniku wyroku TK), aby wyzwalać z decydujących lekarzy nie aktywność i empatię, lecz  bierność i obojętność wobec kobiet. Zastosowano tu technikę „przymusu dobrowolnego”: ustawodawca i sąd umyli ręce, przerzucając na bezpośrednio działających lekarzy zwiększone ryzyko, demoralizując ich przy okazji, poprzez premiowanie braku uważności i empatii wobec kobiety.

Nic  nie szkodzi, że statystyki spraw sądowych nie notują zwiększonej karalności  lekarzy za dokonanie nielegalnej aborcji. Wystarczy „akcja informacyjna” zarządzona przez prokuraturę, wystarczy konieczność składania wyjaśnień, wystarczy „akcja ulotkowa” w szpitalu zorganizowania przez organizację społecznie zaangażowaną pro life. Mechanizm promowania lekarzy-oportunistów zostaje uruchomiony.

Diabelska alternatywa dla sędziów

Zapędzono w nią sędziów.  Są oni zobowiązani (jako sędziowie europejscy) do stosowania prawa europejskiego i posłuszeństwa wyrokom TSUE oraz wyrokom ETPCz. Gdy to czynią, wyciągając wnioski z orzeczeń tych sądów, określających konsekwencje złej obsady sądu (tak ETPCz) czy braku cech sądu niezależnego i sędziego niezawisłego (to TSUE) – narażają się na szykany i represje. Wszczyna się wobec nich działania dyscyplinujące na podstawie ustawy kagańcowej z 2019 r., a nawet zawiesza decyzją prezesa czy Prokuratora Generalnego – w czynnościach orzeczniczych jako schwytanych na gorącym uczynku. Ustawa kagańcowa (jej stosowanie) kwalifikuje bowiem to, czego wymagają orzeczenia ETPCz i TSUE  jako „kwestionowanie statusu” kolegów-sędziów, a więc jako rebelię wobec decyzji prezydenta, dającego nominację sędziemu, a to – wedle ustawy kagańcowej – jest deliktem dyscyplinarnym.

Sędziowska diabelska alternatywa ma wyzwalać w sędziach niechęć do korzystania z ryzykownych  pytań prejudycjalnych, do aplikowania ich rezultatów we własnym orzecznictwie, jak również do traktowania na serio art. 9 Konstytucji, mówiącego o przestrzeganiu wiążącego Polskę prawa międzynarodowego. Już nie powiem, że skandalem jest szykanowanie sędziów aby ich skłonić do posłuszeństwa władzy politycznej.

Rozumowanie mające uzasadniać działania mrożące wobec sędziów zasadzają się na błędnym wnioskowaniu z prawdziwych przesłanek. I tak ono wygląda:

  • Konstytucja jest najwyższym prawem na terenie RP (skądinąd święta prawda!);
  • organy państwowe działają (art.7 Konstytucji) na podstawie i w granicach prawa, przestrzegając  także Konstytucji  (art 8) (też prawda);
  • zatem brak jakichkolwiek podstaw do kwestionowania legalności i konstytucyjności ich zachowania i wyroki TSUE i ETPCz nie mogą stanowić, że Polska coś tu przeskrobała. A jeżeli wyroki te tak właśnie stanowią, to mają być one sprzeczne z polską Konstytucją. No bo brak podstaw faktycznych i prawnych aby wydawały niekorzystne dla Polski wyroki, skoro działają nienagannie, o czym zaświadcza art. 7.

Błąd rozumowania  polega na tym że to, co w Konstytucji pisanej w  gramatycznym trybie oznajmującym („działa na podstawie i w granicach prawa”) jest tylko potencjalną powinnością, politycy uważają za opis realnie istniejącej rzeczywistości. I na tej podstawie kwestionują: i rzeczywistość nie odpowiadającą temu, jak być powinno, i powinność honorowania wiążących wyroków sądów takich jak TSUE i ETPCz. Tymczasem użycie w Konstytucji trybu orzekającego „działają” nie znaczy, co zadeklarowane to rzeczywiste. Ale aby to stwierdzić, trzeba jednak przejrzystości sytuacji,  efektywnej kontroli i niezależnego sądu i niezawisłych sędziów.

Stosowanie przymusu dobrowolnego wobec polskich sędziów ma siłą rzeczy doprowadzić do tego, że chce się ich wyeliminować jako gwarantów prawidłowej wykładni art. 7, 8, 9, 10  polskiej Konstytucji.  W sumie demoralizacja i łamanie kręgosłupa.

Posted by Ewa Łętowska