I znów sprawa dotyczyć będzie języka, choć tym razem jego analiza posłuży nam tylko za punkt wyjścia do ponurej refleksji nad dużo głębszym problemem. Ale od początku. Czym są wybory w państwie prawa? Wyróżnijmy ich trzy istotne właściwości.

Po pierwsze, wybory to w rzeczywistości cały proces, a nie tylko sam akt głosowania. W języku operujemy oczywiście pewnym skrótem myślowym, utożsamiając czasem dla wygody „wybory” z „głosowaniem”, ale nie wystarczy rozdać w losowo wybranym dniu roku obywatelom polskim kart z nagłówkiem „karta do głosowania”, żeby można było powiedzieć, że przeprowadziło się wybory. Akt głosowania musi być poprzedzony np. możliwością zaznajomienia się z kandydatami przez wyborcę i zaprezentowania się wyborcom przez kandydatów (czyli kampanią wyborczą).

Po drugie, zasady tego procesu muszą być znane z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby każdy kandydat (ale i wyborca!) mógł się do nich przygotować i dostosować. Ta kwestia wynika nie tylko ze zdrowego rozsądku, ale i z orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego (nie mylić z tzw. „Trybunałem Konstytucyjnym”), który sformułował w nim zasadę niezmienialności ordynacji wyborczej na sześć miesięcy przed datą głosowania.

Po trzecie, wybory muszą spełniać cechy wynikające z Konstytucji – w wypadku wyborów prezydenckich, z jej art. 127 ust. 1. Muszą więc być powszechne, równe, bezpośrednie i przeprowadzone w głosowaniu tajnym. Zauważmy, że Konstytucja rozróżnia „wybory” i „głosowanie”, co bezpośrednio wiąże się z punktem pierwszym. Uznanie, że cały proces wyborczy powinien być tajny, prowadziłoby do nierozwiązywalnej sprzeczności, no bo jak zwykły obywatel miałby wziąć udział w czymś utajnionym?

Znając wybrane właściwości, którymi powinny się charakteryzować wybory, można łatwo przesądzić, co nimi nie będzie. Nie będzie nimi z pewnością wydarzenie planowane na 10 maja m.in. przez panów Kaczyńskiego i Sasina. Nie spełnia ono żadnego ze wskazanych trzech punktów. Ani kompletny proces poprzedzający głosowanie nie miał miejsca (np. możliwości prowadzenia kampanii wyborczej były znacząco i w nierówny sposób ograniczone), ani zasady, według których wydarzenie będzie przeprowadzone, nie były znane z odpowiednim wyprzedzeniem, ani też rozpatrywany happening z pewnością nie spełni łącznie przymiotników, o których mowa w Konstytucji. Oczywiście ta krótka wypowiedź nie oddaje w pełni tragizmu sytuacji, który objawia się między innymi tym, że dopiero 7 maja (sic!!!) poznamy, według jakich zasad miałaby się toczyć szykowana farsa, nazywana dla niepoznaki przez niektórych wyborami.

O niekonstytucyjności, niezgodności ze zdrowym rozsądkiem czy po prostu nieetyczności planowanej „zabawy w wybory” napisano bardzo wiele. Powstały też dla niej rozliczne określenia, które mogą nam pomóc w precyzyjnym wyrażaniu się. „Pseudowybory”, „tzw. »wybory«”, „usługa pocztowa”, „farsa wyborcza”, „wyrób wyboropodobny”, „COVIbory” – wymieniam tylko niektóre z propozycji. Język jest więc gotowy na performance organizowany przez osoby, w których umysłach prawo i sprawiedliwość połączyły się, aby w sposób niezależny nawet od zdrowego rozsądku utworzyć byt sprzeczny i z prawem, i ze sprawiedliwością. Język jest gotowy, ale trzeba jeszcze chcieć go właściwie stosować.

I w tym miejscu pojawia się problem. Okazuje się, że nieskorzy do nazywania rzeczy po imieniu są nawet ci, którym najbardziej powinno zależeć, aby proces wyborczy w pełni czynił zadość zasadom: przyzwoitości; konstytucyjnym; państwa prawa; szeroko pojętej logiki. Mowa o opozycyjnych kandydatach na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.

Ten ponury wniosek nasuwa mi nie tylko obserwowanie ich aktualnych wypowiedzi publicznych, ale też – a może przede wszystkim – uważne obejrzenie debaty przedwyborczej (1 maja 2020 r.), z udziałem Roberta Biedronia, Krzysztofa Bosaka, Szymona Hołowni, Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i Władysława Kosiniaka-Kamysza. Oczywiście, wszyscy kandydaci zgadzali się do co do tego, że reguły, według których mają być w maju przeprowadzone „wybory”, nie są w porządku. Ale większości z nich nie przeszkodziło to w stosowaniu tej niebywale groźnej retoryki, w ramach której dopuszczalne jest nazywanie szykowanej farsy wyborami. Tylko Kidawa-Błońska jednoznacznie i wielokrotnie podkreślała, że to, co ma odbyć się w maju, to nie będą wybory. Jej kontrkandydaci zachęcali natomiast do głosowania w wyborach, do bicia się w nierównej grze (wyborczej?), do stawania w szranki (w wyborach?). Do walczenia o drugą turę – wyborów. A co, jeśli o tę drugą turę mielibyśmy walczyć 10 maja w ramach Sasinowego happeningu? W zasadzie z debaty nijak nie wynikało, żeby panom Biedroniowi, Bosakowi, Hołowni i Kosiniakowi to przeszkadzało na tyle, żeby mieli potrzebę podkreślenia, że 10 maja miejsce mogą mieć co najwyżej pseudowybory, a pseudowybory to przecież nie wybory. Żeby zauważali, że brak mocnej, stanowczej krytyki wyborczej farsy sprzyja degrengoladzie, którą tak sobie PiS umiłował (na co wskazuje pęd, z jakim dąży do zorganizowania imprezy antydemokratycznej – w każdym znanym mi rozumieniu demokracji, nawet tym Schumpeterowskim). Bo nie można wywieszać białej flagi, a szanse na zwycięstwo… bla, bla, bla. Świetnie, gratuluję dobrego samopoczucia (chociaż doświadczenie analityka danych w połączeniu z dostępnymi informacjami nie pozwalają mi podzielać optymizmu panów kandydatów). Tylko że nawet wspaniałe samopoczucie nie powinno panom kandydatom przysłaniać istnienia pewnych podstawowych wartości, które sprawiły, że w ogóle kandydatami mogą być. Dlatego pozostawia we mnie niesmak to, jak mało poruszanym wątkiem w trakcie debaty był karykaturalny charakter zapowiadanego majowego wyrobu wyboropodobnego.

Istnieje proste wytłumaczenie tej nagłej aksjologicznej amnezji. Jest nią interes polityczny. Jakże wiele może on przeważyć! To w końcu wielki honor zająć drugie miejsce w wyborach prezydenckich. Skoro w grze o ten honor pojawiła się nowa zmienna – skłonność wzięcia udziału elektoratu w koordynowanym na szczeblu państwowym kiepskim żarcie – to maksymalizując jej wartość można wysunąć się na prowadzenie w wyścigu o drugie miejsce. Widocznie kandydaci, o których postawie piszę, uznali, że warto poświęcić precyzję języka i związane z nią w tym przypadku wartości demokratyczne, aby zwiększyć wartość wspomnianej zmiennej. I to mnie oburza.

Oburza mnie w tym większym stopniu, że nie dostrzegam sprzeczności między nazywaniem rzeczy po imieniu (pseudowyborów pseudowyborami) oraz zachęcaniem, mimo wszystko, z pełną świadomością tragizmu tej sytuacji, do wrzucenia do urny kartki pocztowej im. Prezesa PKW (Prawdziwej Komisji Wyborczej). Sądzę, że istnieją argumenty, zgodnie z którymi nawet mimo uznania farsowości farsy warto w niej wziąć udział – np. mając na względzie konsekwencje niewzięcia udziału i idącego za nim bardzo wysokiego pseudopoparcia dla urzędującego prezydenta, które może być wykorzystane do propagandy. Choć nie podzielam tych argumentów, to jednak rozumiem je i akceptuję (dlatego prezentowany komentarz w żadnym razie nie powinien być traktowany jako przesądzanie, czy należy w wyborczej farsie wziąć udział, czy nie – zachęcam natomiast do pamiętania, w czym się bierze udział).   Większość opozycyjnych kandydatów na prezydenta nie korzysta z możliwości, jakie daje im język. Nie nazywa rzeczy po imieniu, ucieka od wypowiedzenia wprost, jednogłośnie: „pamiętajmy, jaki jest charakter wydarzenia, które gotują nam rządzący; nawet, jeśli decydujemy się na walkę, to pamiętajmy, że walczymy z oszustem w grze stworzonej przez oszusta”. A to pokazuje, że pewne rzeczy wydają im się ważniejsze od uświadomienia obywatelom (a pośrednio także wspólnocie międzynarodowej), że Polska traci właśnie condicio sine qua non demokracji – jak by jej nie rozumieć. Niełatwo się pisze te słowa…

To wszystko można sprowadzić do bardzo smutnej refleksji. Część polityków woli posiadać wyższe poparcie w kraju niedemokratycznym niż poparcie niższe w kraju demokratycznym. Część polityków jest w stanie bez trudu zapomnieć o wartościach, które zdają się (zdawali się) nieść na sztandarach, aby zwiększyć swoje szanse na zaszczytne drugie miejsce w jednomandatowych pseudowyborach.

Alternatywne wyjaśnienie: politycy ci są zbyt głupi, żeby zrozumieć, że zachęcając do „udziału w wyborach”, a nie do – co najwyżej – „udziału, mimo wszystko, dlatego, że A, B, C, w tej pseudowyborczej farsie”, przyczyniają się do upadku Polski jako demokracji. Nie wiem, co gorsze.

Posted by redakcja